'Złoty klucz' - Jean Raspail
Wbrew stereotypom śmierć powieściopisarza nie przypomina żadnej innej.
Pisarz jest kimś w rodzaju niechlujnego i chaotycznego ślusarza dźwigającego zdekompletowane klucze i zamki, wśród których z trudem znajduje czasem ten czy ów klucz otwierający ten czy inny zamek do duszy, serca, losu. Niektórym nie udaje się to nigdy, co nie przeszkadza im pisać. Wszystkim jednak ich własna śmierć, jeśli tylko zaanonsuje się ona w miarę jasno i w terminie pozwalającym na refleksję, daje wyjątkową okazję wykucia sobie, wedle własnego gustu, złotego klucza, który niechybnie otworzy te ostatnie drzwi. O czym myśli stary pisarz, którego inni uważają już za nieświadomego, leżąc nieruchomo na szpitalnym łóżku, z zamkniętymi oczyma, ledwie radząc sobie z oddechem, podczas gdy jego nos, ramiona i korpus oplata cała sieć rurek tworzących coś w rodzaju skafandra płetwonurka pośmiertnie zanurzonego w świecie żywych? Otóż on się cieszy. Tak jest najczęściej.
Ale zdarzają się przypadki zupełnie wyjątkowe.
Na przykład wybraniec bogów, Brasillach[1]! Umarł na stojąco, rozstrzelany, mając przedtem czas, by w pełni świadomości wycyzelować w więziennej celi swój ostatni klucz. Do tej nielicznej grupki wybrańców należą pisarze samobójcy, którym było dane trzymać ów klucz w dłoni, zważyć go, zmierzyć, obejrzeć z wszystkich stron i w każdym świetle, wreszcie go pokochać – tak jak kocha się dzieło sztuki, zanim w akcie wszechmocy otworzyli nim drzwi do świata zmarłych. Jednak nikt nie wie, jakie myśli towarzyszyły temu aktowi. Testament duchowy, list zostawiony na stole, pośmiertne publikacje i śmierć pojawiająca się nagle niczym znak wodny na kartach tej czy innej z ich książek, jakieś poufne zwierzenia – wszystko to było przed owym aktem. Niektóre klucze pilnie strzegą swej tajemnicy. Albo raczej tajemnicy podwójnej – jedna rozbłyska, gdy druga gaśnie na zawsze. Zostaje nam tylko klucz. Nie tak dawno Montherlant i Gary ofiarowali nam dwa złote klucze[2].
A oto trzeci…
Miałem przyjaciela pisarza. Taka przyjaźń jest jedną z najtrudniejszych i niektórzy pisarze, którzy mają to szczęście, że dobrze się czują w samotności, wolą wcale nie mieć przyjaciół, a jedynie znajomych. Pisarze nie dają nic przyjaciołom, wszystko zachowują dla siebie, nigdy w ich obecności nie otwierają swoich sejfów, gdzie skrywają uczucia – materię, z której czerpią i dzięki której żyją, w obawie, by ich nie ujrzano takimi, jacy są w rzeczywistości, to znaczy puści. Na forum publicznym hojnie wyciągają, niczym króliki z kapelusza, riposty dla dziennikarzy, bon moty wypowiadane podczas kolacji na mieście, występy w telewizji. Wszystko to bzdury, okolicznościowe bla, bla, fałszywa biżuteria dla fałszywych czytelników. Na widok tych błyskotek człowiek obdarzony dobrym gustem wyje z przerażenia. I ja także często wyłem z wściekłości, patrząc, jak na małym ekranie ciska się mój przyjaciel, Fryderyk Puisant. Tym, co przyjaciel pisarza musi przyjąć raz na zawsze do wiadomości, jest fakt, że najlepsze jest ukryte. Może to być diament maleńki niczym gram uranu w środku atomowego stosu, może to być nicość, ale zarówno w jednym, jak i w drugim wypadku przyjaciel nigdy się tego nie dowie i nawet nie powinien próbować tego szukać. Trudne doświadczenie. Podobne do wiary, nadziei, a także – niestety – miłości…
Fryderyk Puisant mieszkał, podobnie jak ja, w Prowansji i był moim sąsiadem. Miał około pięćdziesiątki, na co dzień był nieśmiały i bez wyrazu, zawsze sprawiając wrażenie, jakby się nudził i z góry czuł zmęczenie na myśl, że musi się wypowiadać przy pomocy pióra i papieru, który to akt kosztował go wiele, ale mniej – jak mówił – niż mówienie, i wydawał mu się nieco mniej daremny. Wyłączając pewne szczególne okoliczności, o których opowiem, a które paradoksalnie, choć zgodnie z jego własną logiką, doprowadziły do jego śmierci, człowiek w jego towarzystwie nie mógł liczyć na żadną rozrywkę. Obserwując go z bliska, można było sobie zadać pytanie, jak człowiek tak zwyczajny, którego nie obchodziła ani muzyka, ani malarstwo, ani teatr, ani sport, ani kobiety czy podróże, ani nawet literatura, człowiek, który przemierzał życie milczący jak głaz i smutny jak noc listopadowa, był w stanie pisać powieści. Na domiar złego był to człowiek humorzasty, któremu obojętni byli bliźni i który w pogardzie miał chleb powszedni pisarza – pełną pasji obserwację życia innych ludzi. A zatem? W tym sęk. Jak mi kiedyś powiedział, z mrzonek swego samotnego dzieciństwa, które nigdy go nie opuściły, stworzył sobie mity, marzenia, symbole i wrzucił je do swoich powieści. Nigdy nie wyrósłszy z dzieciństwa (z tego też mi się zwierzył), umiał przynajmniej – jak mi się zdaje – dokonać jego przeniesienia do literatury. Raz lepiej, raz gorzej, ale zawsze lekko i beztrosko, co jest typowe dla ludzi karmiących się iluzją. Pewnego dnia, dziesięć lat temu, kontemplując Morze Śródziemne z prywatnej plaży należącej do willi, którą pożyczyła pisarzowi jedna z jego ciotek (podówczas był on jeszcze biedny), ujrzał on na horyzoncie flotę złożoną z setki starych i zardzewiałych statków mocno przeciążonych milionami wygłodzonych, śniadych istot uzbrojonych wyłącznie w swoją słabość i litość, jaką budziły w innych, które przybyły na Zachód z nędznych zakątków Trzeciego Świata, by szukać tu odrobiny szczęścia, jakiego im odmawiano. Z tej wizji stworzył powieść, niekontrolowany strumień pięciuset stron, z którego to doświadczenia wyszedł rok później mocno wyczerpany, ale wreszcie szczęśliwy. Powieść odniosła pewien sukces. Wtedy właśnie Fryderyk Puisant zrozumiał, że odnalazł swoją drogę, swój styl i pazur, o których inni mówili: trik, mania, obsesja. Przeskakując od mitów do symboli, które całkiem gotowe wyłaniały się dniem i nocą z jego milczenia, popełnił raz za razem cztery powieści o różnym powodzeniu, z których żadna jednak nie odniosła sukcesu większego niż względny sukces tej pierwszej. Francja jest krajem, w którym liczba amatorów mitów i symboli z roku na rok maleje, proporcjonalnie do liczby ich krewnych z bocznej linii, czyli amatorów farsy i atrapy. Nakłady powieści Fryderyka Puisanta stały w miejscu. Myślę, że cierpiał z tego powodu. Nie przyznawał się do tego. Mówił jedynie: „Nie umiem robić nic innego”. Całe dnie spędzał przy biurku nad rozpaczliwie białą kartką, na próżno próbując zmienić styl. Pod koniec dnia, ledwo żywy i zrozpaczony, wypuszczał wyjącą sforę mitów i symboli, którą przez cały dzień więził w kąciku swego umysłu, po czym szedł na polowanie w towarzystwie swoich błaznów. Taki właśnie był. Fryderyk Puisant… Otaczające go mity były jedynie karykaturami, karnawałowymi maskami, pajacami, które w zależności od humoru zmuszały go do śmiechu lub płaczu, a które on odrzucał niczym znudzone zabawą dziecko, gdy przychodziła kojąca, wieczorna godzina szklaneczek whisky. Nawet nie tworzył już z nich powieści. Czasem jedynie krótkie opowiadania. A pod koniec już nic. Tylko barokowe szkice, które inni oceniali jako infantylne, on zaś zabawiał się nimi podczas nielicznych spotkań z wyrozumiałymi przyjaciółmi. Przypuszczam, że właśnie w tym czasie Fryderyk Puisant postanowił wykuć swój ostatni klucz. I właśnie wtedy zostałem jego przyjacielem.
Mieszkał w pięknym domu o wysokich, kamiennych murach, który wznosił się nad równiną hrabstwa Venaissin. Pewnego wieczoru, gdy zaprosił mnie na kolację, idąc do niego, podniosłem głowę, spojrzałem w okno jego gabinetu i odkryłem przytwierdzone tam nowe drzewce, na których radośnie powiewała targana mistralem nieznana mi chorągiew. Fryderyk Puisant sam siebie mianował konsulem wymyślonego kraju. Cała kolacja poświęcona była rozwijaniu tej gry wyobraźni. Była ona nieco dziwaczna, acz zabawna, i przybierała ciekawe i smakowite kształty, jeśli się do niej podchodziło z zaangażowaniem, co obecnym przychodziło bez trudu, bo w tych okolicznościach Fryderyk porzucał swoją zwykłą apatię i stawał się całkiem innym człowiekiem. Goście byli mu za to wdzięczni, gdyż muszę przyznać, że na ogół jego kolacje były raczej nudne. Ta gra, jedna z lepszych, trwała kilka lat. Fryderyk Puisant zamówił sobie godne ambasadora wizytówki, swój samochód opatrzył tablicą rejestracyjną korpusu dyplomatycznego i wyprawił przyjęcie na pięćdziesiąt osób z okazji święta narodowego kraju, który nie istniał. Mit przeczył sam sobie. Fryderyk Puisant celebrował nicość. Czy naprawdę w chorym umyśle uważał siebie za konsula? Jestem przekonany, że wręcz przeciwnie. Fryderykowi Puisantowi z trudem przychodziło uważać się za Fryderyka Puisanta… Zresztą gdy ta gra przestała go bawić, wykorzystał zmianę na stanowisku Prezydenta Republiki Francuskiej, by „na rozkaz swego rządu” zerwać stosunki dyplomatyczne. W ten sposób umarł konsul Puisant. Śmierć absolutnie symboliczna. Gdybym mógł przewidzieć drugą, wiedziałbym, że Fryderyk Puisant, nie całkiem zdając sobie z tego sprawę, właśnie wykonał pierwsze ruchy pilnikiem, wycinając ząbki swojego złotego klucza…
Nastąpił czas pustki. Swoje odkrycia zostawiał dla siebie. Był wystarczająco mądry, by wiedzieć, że nie nadawały się nawet na krótką opowiastkę dla przyjaciół. Było to jak wędrówka przez pustynię. Płaską pustynię bez światła i cienia. Ale przynajmniej nie umierał z pragnienia. Fryderyk Puisant pił więcej, niż nakazywał rozsądek, i kiepsko znosił towarzystwo pijących wodę, jakby się obawiał, że zostanie wypłoszony ze swej pustyni przez tych spośród swoich gości, którzy zachowali trzeźwy osąd. Tych się obawiał. Pewnego dnia powiedział do mnie: „No, napij się i nie patrz na mnie w ten sposób!”. Kolacje u niego stały się przygnębiające. Ale ponieważ był on człowiekiem, który odczuwał wręcz fizyczny strach przed pójściem do łóżka, pozostawiwszy złe wrażenie, wymyślił sobie ostatnie słowo, finałową scenę, po której goście mogli wyjść. Nosiła ona tytuł „Mogiła Południowca”. Kiedy wypito ostatni kieliszek, zamiast zwykłego pożegnania wymykał się do przylegającego do salonu gabinetu i wołał: „Chodźcie tu! Chodźcie! Umarłem…”. Biegliśmy do niego. Leżał na płytkach terakoty w pozycji nieboszczyka, nakryty czerwoną flagą z biało-niebieskim krzyżem świętego Andrzeja amerykańskich konfederatów, z szarą czapką konfederacką na piersi, z dłońmi złożonymi, zamkniętymi oczyma, nieruchomy, jakby właśnie oddał ducha w wieczór kapitulacji Vicksburga w tysiąc osiemset sześćdziesiątym piątym roku. Trzeba przyznać, że ten naiwny obrazek pokonanego robił wrażenie. Ja, który go dobrze znałem, odnajdywałem w nim owo zamiłowanie do heroicznej klęski, którą w swoich powieściach przedkładał nade wszystko, choć sam, jak sądzę, nigdy w całym swoim życiu nie stoczył żadnej walki i nie nosił żadnego munduru. Czemuż więc nie umierał jako zwycięzca? Czemu nie grał sceny „Mogiła Jankesa”? Gdy go kiedyś o to spytałem, odparł: „Chciałbyś mi odebrać taką piękną rolę? I skąd ci w ogóle przyszło do głowy, że kiedykolwiek zwyciężyłem na jakimkolwiek polu!”. W takie wieczory do dobrego tonu należało poderwanie poległego okrzykami i śmiechem, a on zdawał się zachwycony osiągniętym efektem i kładł się spać szczęśliwy, spełniony. Jak zwykle pokonany, ale na własnym terenie. Mity i wygłupy. Farsa i symbole. Cześć pieśni…
Tamtego lata kilka razy odegrał przed nami „Mogiłę Południowca”. Później nie miał już odwagi serwować tego samego dania. Pod koniec wieczora stawał się milczący i z kieliszkiem w ręku obchodził salon, by wreszcie pójść do swego gabinetu i wrócić do nas zmartwiony jak dziecko, które odesłano do łóżka i zapomniano mu życzyć dobrej nocy. Zwykle wtedy znajdowała się jakaś dobra dusza, która prosiła: „Fryderyku, bądź tak miły i zagraj scenę Mogiła Południowca…”. A on, zachwycony, czynił prośbie zadość. Aż do pewnego wieczora, kiedy, wypiwszy więcej niż zwykle, odgrywając ponownie „Mogiłę Południowca”, zamiast poderwać się przy wtórze naszych śmiechów, pozostał na ziemi, przykryty flagą konfederacką, z zamkniętymi oczyma i złożonymi dłońmi. „Idźcie sobie – powiedział – mnie tu dobrze, umarłem…” Trwało to kilka minut, podczas których dopiliśmy w salonie nasze kieliszki. Potem wróciliśmy do wezgłowia Południowca. „Fryderyku! Wychodzimy!” Brak odpowiedzi. Układ splecionych dłoni i katedralna sztywność ciała wskazywały na to, że nie spał. „Fryderyku! Fryderyku…” Nikt już się nie śmiał. Jeden po drugim wyszliśmy na palcach, smutni i speszeni, jakbyśmy uciekali z pokoju czuwania, gdzie spoczywa zmarły przyjaciel… I nigdy już więcej nie było mowy o mogile Południowca. Podczas następnej kolacji nawet coraz smutniejsza mina Fryderyka Puisanta nie skłoniła nas do wyartykułowania prośby, na którą czekał, zupełnie jakby każdy z nas bał się, że ujrzy jego prawdziwe zwłoki leżące u naszych stóp. Właśnie tak o tym później pomyślałem.
By trwać, zabawiał się też bez większego przekonania innymi iluzjami. Serwował je nam i podpierał się nimi jak kulami, ale po raz pierwszy miałem wrażenie, że tylko czekał na okazję, by je odrzucić i zwalić się na ziemię niczym połamana kukła, rozpadając się całkowicie po zderzeniu z twardą rzeczywistością. Owe iluzje były jedynie protezami dla jego opustoszałej duszy. Ale jedna z nich radośnie ożywiła pewien wieczór. Podczas tamtej kolacji jeden z przyjaciół Fryderyka zaczął opowiadać o porzuconej przez mieszkańców wiosce w sąsiednim departamencie Drôme, zagubionej wśród gór, leżącej na krańcu drogi kompletnie nieprzejezdnej zimą, gdzie trzech samotnych osiemdziesięciolatków stanowiło cały elektorat oraz radę gminy składającej się ze zrujnowanych chałup i ruder o podziurawionych na przestrzał dachach, których nikt nie chciał remontować i przerabiać na letnie dacze ze względu na położenie o lata świetlne od cywilizacji. Nagle zobaczyłem, jak mój Fryderyk Puisant zrobił się ożywiony i podekscytowany. Odkrycie takiego pustkowia pasowało do niego jak ulał. Słuchając go, można by pomyśleć, że już jutro powinniśmy ruszyć w drogę i wziąć owo miejsce w posiadanie. Na samą myśl jego oczy błyszczały radośnie. My wszyscy zgromadzeni przy stole i jeszcze kilku innych, których on skrzyknie, powinniśmy kupić za bezcen po kawałku tych nieużytków, kamienistych pól, wielokrotnie spustoszonych pożarami lasów, parafię od dziesięciu pokoleń pozbawioną księdza oraz wszystkie chałupy wioski. Podnieść je z ruin? Odrestaurować? Przywrócić do życia? Nigdy! Pustkowie należy hołubić niczym dzieło sztuki. Trzej osiemdziesięciolatkowie szybko opuszczą ten padół i zostaniemy tam sami, we własnej kompanii współwłaścicieli pustkowia i wyborców gminy zjawy, rozdając między siebie karykaturę władzy – stanowisko mera, jego zastępców, urzędników straży gminnej i tym podobne. I co dalej? W tym momencie biesiady każdy z nas sporo już wypił. Posypały się bełkotliwe propozycje. Można zorganizować festiwal mszy z nagrodami, ochrzcić ulice nazwiskami pisarzy wyklętych – Brasillacha lub Céline’a, zaleźć na skórę prefektowi, podjąć uchwałę zakazującą wstępu na teren gminy indywiduom, których gęby nam się nie podobają, i wywiesić ich podobizny na tablicy przy wjeździe do wioski, przejrzeć listy wyborców i kazać głosować wszystkim nieboszczykom spoczywającym na lokalnym cmentarzu… Fryderyk kiwał głową: „Oczywiście, oczywiście… Jednak wszystkie te pomysły zapowiadają działanie, reprezentują jakąś ideę. Trzeba znaleźć coś, co nie reprezentuje niczego…”. Postanowiliśmy spotkać się ponownie następnego dnia rankiem przed pocztą w Vaison-la-Romaine, gdzie zaopatrzeni w kanapki i napoje mieliśmy się wpakować do land rovera, by ruszyć na podbój pustkowia.
Następnego dnia Fryderyk zadzwonił do mnie o świcie. Głos miał smutny, brzmiał ponuro – ani śladu wczorajszego podniecenia. Nie chodziło o porannego kaca, ale raczej – co zrozumiałem później – rozpaczliwe znużenie kogoś, kto codziennie rano, po przebudzeniu, wpatruje się w pustkę. Trzeba odwołać spotkanie – powiedział. To nie był dobry pomysł, nie dopracowaliśmy go, jak trzeba… A on czuł się zmęczony… Nie miał ochoty na wyprawę… Odłożył słuchawkę. Trochę miałem mu to za złe. Przez ponad dwa tygodnie się nie odzywał, a ja nie dzwoniłem do niego.
Rankiem szesnastego dnia to on zadzwonił do mnie.
– Janie! Co robisz dziś wieczorem? Mam wspaniały pomysł! Ubawimy się po pachy! Zapraszam na kolację.
To był stary, dobry Puisant, serdeczny, wesoły, nareszcie szczęśliwy i pełen życia. Powinienem był coś podejrzewać. Umówił się ze mną w małej restauracji w wiosce Séguret, gdzie bywaliśmy już wcześniej.
Bardzo lubię tę starą wioskę przyczepioną do skalnego zbocza. Ma ona tylko jedną, pięknie wybrukowaną uliczkę, zbyt wąską, by mogły nią jeździć samochody, z dwiema ufortyfikowanymi bramami z trzynastego wieku na obu jej krańcach. Hugenoci i katolicy radośnie podrzynali sobie tam gardła w czasie wojen religijnych – jedynych, w których, moim zdaniem, zabijano się z prawdziwą przyjemnością. Ilekroć przekraczałem bramę do Séguret, w uszach brzmiał mi szczęk broni i wrzaski walczących. Wszystko pozostało niemal nietknięte – krata, machikuły, otwory strzelnicze, okienko strażnika, a nawet dwa wysokie, dębowe, nabijane żelaznymi ćwiekami skrzydła bramy zawieszone na oryginalnych zawiasach, zawsze szeroko otwarte. Za każdym razem zastanawiałem się, dlaczego mieszkańcy Séguret nie zamykali ich i nie kryli się przed złowrogą ludzkością w obrębie murów, uchylając jedynie bramę przed tymi z odwiedzających, których gęby im się podobały. W tym świecie otwartych miast i wiosek szansa, by się zamknąć, nie zdarza się często. Pewnego dnia pożałują, że z niej nie skorzystali…
Fryderyk czekał na mnie, siedząc przy nakrytym stoliku stojącym z dala od innych gości, na rozkosznym placyku przed restauracją, skąd roztaczał się widok na całą równinę hrabstwa Venaissin. W kieliszku miał napój w kolorze ciemnego bursztynu, który musiał być szkocką z dodatkiem kropelki wody.
– To pierwsza tego wieczoru – powiedział. – Z drugą czekałem na ciebie. Siadaj.
Położono przed nami dwa nakrycia.
– Będziemy knuć? – spytałem.
– Właśnie tak! Mówmy cicho. Ten wielki Holender w ogrodniczkach, co siedzi za tobą, to przebrany inspektor służb specjalnych…
Rzuciłem okiem przez ramię. Domniemany inspektor siedział smętnie w towarzystwie opasłej, głośno sapiącej przy jedzeniu blondyny, będącej prawdopodobnie jego małżonką, oraz dwóch kudłatych, dorosłych potworów płci męskiej, będących zapewne ich potomstwem, jako żywo przypominających facetów, jakich można zobaczyć w Hadze, łażących w rozchełstanych mundurach świętej pamięci armii holenderskiej.
– Jesteś pewien? – spytałem.
– Są bardzo sprytni.
Fryderyk Puisant był w swoim żywiole. Patrzyłem na niego z czułością pomieszaną z odrobiną złości. Oto w wieku lat pięćdziesięciu sześciu rzucał wyzwanie moim pięćdziesięciu pięciu, każąc mi po raz kolejny grać z nim, niczym dwaj kumple po wyjściu ze szkoły, w jakąś infantylną i bajkową grę… Przyniesiono nam podwójne szkockie i złożyliśmy zamówienia.
– Dobra, wal! – powiedziałem.
Rwał się do tego z całej duszy. Popatrując ostentacyjnie na inspektora i jego grubaskę, którzy mnie wydawali się raczej pochłonięci wylizywaniem do czysta swoich talerzy, wyjął z wielkiej koperty dwa dokumenty i trzymając jeden pod pachą, uroczyście podał mi drugi.
– To prawdziwa bomba! – powiedział.
– Doprawdy? – odparłem bezradnie.
Ów niebezpieczny materiał składał się z wyciętego i naklejonego na karton kawałka mapy Michelina, której obrys miał pewnie przedstawiać granice. Widniały na niej, podkreślone na czerwono, dobrze mi znane nazwy miejscowości – Séguret, Sablet, Modène, Malaucène, Le Barroux, oraz podkreślone trzema czerwonymi liniami Carpentras. Nie było na niej Awinionu ani Orange.
– To hrabstwo Venaissin – powiedziałem. – No i? Postanowiłeś założyć sieć papieskich sklepów z pamiątkami?
– Prawie. Ale porozmawiajmy poważnie.
Uniósł rękę, przywołując kelnera. Rozmowa miała być doprawdy bardzo poważna, zważywszy na rozmiar przyniesionego nam za chwilę dzbana z doskonałym, wytrawnym, różowym winem o owocowym smaku i wysokiej zawartości alkoholu, ambrozji, która zstąpiła do nas z górzystych winnic Cabasse. I było oczywiste, że ten dzban nie będzie ostatnim.
– Porozmawiajmy poważnie – odparłem niczym echo, napełniając hojnie nasze kieliszki. – Masz na oku hrabstwo Venaissin? W porządku. Oświeć mnie.
Rzucił mi spojrzenie pełne przykrości, jakim obdarza się przygłupów o szczególnie leniwych umysłach.
– Wiesz, co się dzieje we Francji? – spytał. – Masz pojęcie? Czytasz gazety? Słuchasz radia?
Prawie wcale. Moje nawyki uległy zmianie, kiedy w przeciągu trzech miesięcy zmieniono prezydenta, rząd, ministrów wraz z ich kochankami, kierowców, doradców i błaznów, posłów, społeczeństwo, styl, język, a nade wszystko maniery, a ja czułem do tego wszystkiego obrzydzenie. I postanowiłem spuścić na ten nowy pejzaż zasłonę obojętności. Proszę uprzejmie, ale beze mnie! Pytanie, czy kiedykolwiek byłem im potrzebny…
– Tak, tak – odparłem – mam pojęcie! Mów dalej.
– Zatem wiedząc to wszystko, przyznasz, że kraj, w którym obaj tak przyjemnie sobie żyjemy, że nasze nurzające się w dobrobycie, zamieszkane przez uroczych ludzi hrabstwo Venaissin, gdzie przeszłość widoczna jest na każdym kroku, a przyszłość rysowałaby się w świetlanych barwach, gdyby tylko pozostawiono nas w spokoju, więc przyznasz, że ten nasz ukochany kraj dosyć długo już wiąże swój los z tymi… z tymi…!
Pominę wulgarne epitety, nie chodzi tu wcale o politykę. Błyskając oczyma spod jasnych brwi, Fryderyk Puisant tak doskonale udawał wściekłość i oburzenie, że byłem przekonany, iż przerwał naszą zabawę, by z niewiadomych przyczyn rozprawiać jak wszyscy o demokracji.
– Fryderyku – spytałem z niepokojem – czy mam rozumieć, że przysłówek poważnie nagle zmienił dla nas znaczenie?
Prędko mnie uspokoił. Popatrzył na mnie z satysfakcją, zachwycony swoim niewinnym żartem. Dolano nam do dzbanka. Rzuciliśmy się na dorsza w sosie czosnkowym, naprawę pachnącego dorszem i czosnkiem.
– Rozumiem – powiedziałem. – Chcesz zażądać niepodległości Venaissin. Interesujący pomysł, choć nienowy. W ciągu trzydziestu lat liczba państw członkowskich ONZ wzrosła z czterdziestu pięciu do trzech tysięcy siedmiuset dziewięćdziesięciu dwóch i trzeba jeszcze co najmniej dziesięciu lat, by każdy z ich prezydentów mógł się przejechać odkrytym samochodem, w tempie jeden dziennie, po Polach Elizejskich, eskortowany przez motocyklistów w czerwonych portkach, co ostatecznie zamorduje ruch uliczny naszej stolicy i spowoduje pożałowania godną i nieodwracalną dewaluację funkcji prezydenta w oczach paryżan, którzy, jak wiesz, bardzo się przywiązali do…
– Tak, tak – powiedział jak ja wcześniej – ale ja chcę ci zaproponować coś lepszego. Czytaj!
Podał mi drugi dokument, gęsto zapisany. Proszę, by czytelnik, który dotrwał ze mną do tej pory, zechciał także go przeczytać, nie wzruszając ramionami. Bo pod płaszczykiem zręcznego szalbierstwa mamy tu do czynienia – jak napisałem w tytule tego opowiadania – ni mniej, ni więcej jak z zapowiedzią śmierci pisarza. Teraz, po fakcie, łatwo mi to ostrzeżenie wygłosić. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem. Klucz. Złoty klucz. Najbardziej nieoczekiwany spośród złotych kluczy. Oto on:
DO MIESZKAŃCÓW I GMIN
HRABSTWA VENAISSIN!
ODEZWA RUCHU 19 STYCZNIA
NA RZECZ PRZYŁĄCZENIA HRRABSTWA VENAISSIN
DO PAŃSTWA PAPIESKIEGO (WATYKANU)
Dnia 19 stycznia 1274 roku, zgodnie z postanowieniami Traktatu Paryskiego z 1229 roku, w którym podzielone zostały ziemie hrabiego Tuluzy, markiz Prowansji i król Francji Filip III Śmiały przekazał hrabstwo Venaissin we władanie Świętemu Miastu. Władanie to, które na pięć wieków zapewniło hrabstwu dobrobyt i wolność, zakończyło się w 1791 roku, gdy nasza stolica, Carpentras, podbita została przez awiniońskie oddziały rewolucyjne złożone z mętów społecznych, zaś mieszkańcom hrabstwa, lojalnym poddanym Państwa Papieskiego, narzucono sfałszowany plebiscyt, przeciwko któremu papież protestował jeszcze w 1817 roku.
Tak oto mieszkańcy hrabstwa stali się (i to siłą!) obywatelami Francji dopiero dwa wieki temu, to znaczy później niż mieszkańcy Bretanii, Alzacji, Lotaryngii, Burgundii, Katalonii, Béarn i Korsyki, otrzymując wraz z francuskim obywatelstwem nieodpowiedzialne praktyki demokratyczne, utratę elit i tradycyjnych wolności, powszechny pobór do wojska, urzędniczy gorset, fiskalne nadużycia oraz, jako ostatni prezent, narodową dekadencję Francuzów, w której już nie chcemy mieć udziału.
Z tego też względu uroczyście się domagamy, by w przeciągu dwóch lat hrabstwo Venaissin powróciło do macierzy, to znaczy na powrót związane zostało z Państwem Papieskim. Dzięki temu nie dość, że będziemy się cieszyli przywróceniem ustroju monarchistycznego oraz powrotem do prawdziwie zachodniej ojczyzny bliższej naszemu sercu niż skorumpowana Republika, to jeszcze uwolnimy się od więzów gospodarczych i społecznych, w tym podatku dochodowego, nieobecnego w Państwie Watykańskim.
Zapoczątkowując okres przejściowy, domagamy się natychmiastowego:
1/ Mianowania na wakujące biskupstwo Carpentras arcybiskupa legata, najchętniej Polaka, odpowiadającego bezpośrednio przed Rzymem.
2/ Zniesienia urzędu podprefekta Carpentras i zastąpienia go reprezentującym rząd francuski wysokim komisarzem.
3/ Zdymisjonowania wszystkich merów hrabstwa Venaissin i przekazania ich prerogatyw baliwom[3] i konsulom wybieranym przez lud, zgodnie z tradycyjnym systemem opartym na cenzusie, spośród osobistości, które nie kolaborowały z dawną administracją francuską.
4/ Przez dwa lata podporządkowania, na zasadach współpracy, działającej w hrabstwie francuskiej żandarmerii i policji Wielkiej Radzie Baliwów i Konsulów.
By dać wyraz naszej niewzruszonej woli, tego lata podejmiemy następujące, symboliczne działania:
1/ Utworzone zostaną lotne patrole na granicach hrabstwa Venaissin wydające wizy wjazdowe francuskim turystom.
2/ Przybyszom z zagranicy rozdawane będą ulotki.
3/ Uruchomiony zostanie niezależny odbiornik radiowy Papieskiego Hrabstwa Venaissin.
Niech żyje Papieskie Hrabstwo Venaissin!
Francjo, żegnamy ozięble i bez żalu!
Generał de Saunis, dowódca Podziemnej Żandarmerii Papieskiej,
Juliusz Roux, Oktawian Rey, Justyn Meffre,
tymczasowi rządcy papiescy,
baliwowie i konsulowie Wielkie Rady gmin hrabstwa Venaissin
Drogi Fryderyk! Patrzył na mnie wzrokiem pięciolatka, który nagryzmolił rysunek i oczekuje pochwał. Poczułem, że by się do niego dostroić, muszę się jeszcze napić wina z Cabasse. Z zapałem wychyliliśmy trzeci dzbanek.
– To się trzyma kupy – powiedziałem miłosiernie. – W tym coś jest.
– Mówiłem! To prawdziwa bomba!
– Lekko konserwatywna, nieprawdaż?
– No pewnie! Śmiertelnie! Ale nie ze względu na poglądy. Wiesz, że jestem ich całkowicie pozbawiony…
Biedny Fryderyk… Tak naprawdę był prawdziwym oceanem burzliwych poglądów, w znakomitej większości nienadających się do wyartykułowania i ukrywanych, ponieważ wiedział, jak dalece nie przystają one do rzeczywistości. Jakkolwiek kilka lat wcześniej, podczas rozmowy w programie telewizyjnym Apostrofy[4], stracił czujność, gdy na pytanie: „Zatem w co pan właściwie wierzy?” odparł jednym tchem: „W tron, ołtarz i więzy feudalne…”. Oburzenie! Gorzej – wybuch śmiechu! Za jednym zamachem stracił dziesięć tysięcy czytelników, szacunek swojego masarza i względy właścicielki sklepu spożywczego, która zawsze pytała go o radę w sprawie wyboru lektury, choć nigdy w życiu nie otworzyła książki. Utrata tych dwojga była dla niego prawdziwym ciosem…
– Zatem po co? – spytałem.
– Byśmy byli pewni, że nikt za nami nie pójdzie. Trzech to już tłok, a w tłoku giną najpiękniejsze i najsłuszniejsze sprawy. Dwóch to już wielu, to brak ostrożności…
– Wielkie dzięki! Radź sobie beze mnie.
– Nie. Muszę mieć świadka.
Jedno słowo. Rzucone od niechcenia. Nie zwróciłem na nie uwagi. Umknęło mi w euforii czwartego dzbanka, podczas gdy Fryderyk naśmiewał się otwarcie z inspektora służb specjalnych, który wychodził, ciągnąc za sobą swoją grubaskę i jej młode. Potem rzekł, zwracając się do mnie:
– Phi! Drugi garnitur! Zobaczysz, jak się od nich zaroi, kiedy nasza bomba znajdzie się na poczcie. Nakład: w sumie dwieście egzemplarzy wysłanych do wszystkich merów i radnych tudzież posłów, prefektów i podprefektów, prasy regionalnej i paryskiej, dzienników i tygodników.
– Będziesz adresował i zaklejał dwieście kopert? Stracisz sporo czasu!
– Stracę?
Zmienił ton, jakby chciał podkreślić nagłą powagę swoich słów.
– Stracę czas! W tym momencie nie ma dla mnie nic ważniejszego niż adresowanie i zaklejanie tych kopert! Słyszysz? Niczego!
Słyszałem. Ale zawarte w jego słowach ostrzeżenie dotarło do mnie, gdy było już za późno…
– Kto to jest generał de Saunis? – spytałem.
– Generał de Saunis? Ależ to ja! – odparł, znów podejmując grę. – Ja, Fryderyk Puisant, generał de Saunis[5] w konspiracji.
– To znaczy?
– General de Saunis, drogi Janie, był starym wiarusem, z gatunku tych najbardziej nieugiętych. Model z tysiąc osiemset siedemdziesiątego, twardogłowy katolik i francuski rojalista, który po klęsce pod Sedanem, kiedy w Paryżu rodziła się Republika, ruszył na pomoc pierwszemu spośród wszystkich prawowitych władców świata – papieżowi Piusowi IX, także twardogłowemu, obleganemu w Rzymie przez oddziały króla Włoch, Wiktora Emanuela II. Z kilkoma schorowanymi i utytułowanymi starcami oraz paroma młodymi marzycielami starej daty zawsze chętnymi, by rzucić się w wir przygody i umrzeć za świętą sprawę z dala od ich sypiących się zamków w Périgordzie, stworzył francuski oddział żuawów papieskich, nad którymi objął dowództwo. Uzbroił ich w wywleczone z zamkowych strychów strzelby skałkowe, ubrał w bufiaste portki i szamerowane złotem kamizelki i ruszył, by się oddać do dyspozycji dzielnego generała Gwardii Szwajcarskiej Kanzlera, który od swego papieskiego władcy właśnie otrzymał rozkaz nieprzelewania krwi i złożenia broni, gdy tylko włoska artyleria zrobi pierwszą wyrwę w starych i walących się murach Rzymu. Gdy ta wyrwa została zrobiona, a na maszt w barwach Porta Pia wciągano białą flagę kapitulacji, włoscy bersalierzy, którzy nie spodziewali się już żadnego oporu, zostali nagle zaatakowani przez trzy tuziny chwiejnych cieni z nogami spętanymi przez bufiaste portki żuawów, spośród których połowa, złożona ze starców, szarżowała na nich drobnym kroczkiem, miotając groźby i trzymając szable w drżących i bezsilnych dłoniach, zaś ta druga, składająca się z dzieciaków, ładowała nieudolnie stare strzelby skałkowe, śpiewając Ave Maria. Na ich czele, wykrzykując „naprzód!”, harcował, wprawdzie bez konia, ale za to z żółtą flagą, na której widniała tiara i złote klucze świętego Piotra, Fryderyk… to znaczy generał de Saunis. Włosi kompletnie osłupieli (któżby nie osłupiał!) i pierwszy szereg bersalierów podał tyły. W zamieszaniu padły strzały. Podniesiono sześć ciał – czterech starców i dwóch dzieciaków, w kamizelkach żuawów przedziurawionych kulami i zachlapanych krwią. To były jedyne ofiary tej śmiesznej bitwy. Miała ona miejsce dwudziestego września tysiąc osiemset siedemdziesiątego roku.
– A co z generałem de Saunisem?
– Nigdy nie wybaczył sobie, że nie poległ ugodzony w serce na czele swoich żołnierzy. Umarł z żalu wkrótce potem i został pochowany odziany w bufiaste portki w kaplicy swego zamku. Papież wysłał telegram z błogosławieństwem, choć generał nie doczekał, niestety, jego uwolnienia. Właśnie dlatego go wskrzesiłem. Ty naprawdę o niczym nie masz pojęcia! Jesteś ignorantem, żaden z ciebie papieski patriota! Czy chociaż znasz historię Bernarda Garniera?
– Niestety nie.
– Jak to! Nie słyszałeś o Bernardzie Garnierze?! To papież Benedykt XIV, ostatni z prawowitych papieży, ten, w którego imieniu wyzwolimy Carpentras i hrabstwo, zamiast przekazywać klucze do miasta papieżowi z Rzymu, następcy długiej linii uzurpatorów…
– Nie wydaje ci się, że trochę to wszystko komplikujesz?
Zostaliśmy sami na placyku. Właściciel restauracji pogasił lampiony i poszedł spać, uprzednio zaopatrzywszy nas w nocny wiatyk, dar od gospodarzy – piąty i ostatni dzbanek. Lekka nocna bryza tłumiła nasze historyczne dywagacje, nie pozwalając im brzmieć głośno wśród murów placu i unosząc je nad równinę hrabstwa Venaissin i ponad szeregi czarnych cyprysów rysujących się w tle niczym oświetlone blaskiem księżyca teatralne dekoracje. Czy wspomniałem, że ten maleńki i przytulny placyk ozdobiony był przytwierdzoną do muru niebieską tablicą, na której widniał napis: „Plac Wyzwolenia, 27 sierpnia 1944”? Wyzwolenie Séguret – sprawa między Francuzami. Nigdy nie pojawił się tu żaden Niemiec…
– Zobacz – rzucił Fryderyk, wskazując na tablicę – świetnie się składa, zmienimy tylko datę. A na moim grobie też napiszcie: Plac mojego Wyzwolenia…
Przy piątym dzbanku nie zwraca się już uwagi na znaki i wydaje mi się, że on sam mnożył je teraz, niespecjalnie się tym przejmując, jak ktoś, dla kogo ciąg przyczyn i skutków w sposób oczywisty prowadzi do rozwiązania, jeśli tylko człowiek się do tego przyłoży.
– Zatem – podjął – uważasz, że komplikuję dla przyjemności? Janie, posłuchaj mnie uważnie. Sprawa może stać się niebezpieczna. Ryzykujemy życie.
Tak często widywałem południowca umierającego na płytkach terakoty jego gabinetu, że doszedłem do wniosku, iż także i tym razem dzielny generał Saunis ryzykował życie wyłącznie symbolicznie.
– Trzeba wiedzieć – dodał – za kogo i za co się umiera. Nie wolno się pomylić. Jeszcze niedawno to się rozumiało samo przez się. Wynikały z tego długie i zawzięte wojny, a po nich pytania zadawali sobie tylko nieszczęśnicy, którzy je przeżyli. Pozostali zginęli jeśli nie ze śpiewem na ustach, to przynajmniej w pokoju ducha. Dziś nic nie jest już oczywiste. Miesza się gatunki i style, a z tego nie może się narodzić nawet jeden porządny trup, czysty i bez skazy na sercu. Zresztą w tym cywilizowanym świecie nikt już nie chce być trupem. Mamy całe legiony ocalałych, można się wśród nich udusić. Tylko nieliczni zagubieni obrywają zabłąkaną kulą i oddają ducha nieświadomie i niechcący. Ty i ja do nich nie należymy. Dlatego wysłuchasz historii Bernarda Garniera, ostatniego papieża z Awinionu…
– To postać historyczna? – spytałem nieufnie. – Jeśli go wymyśliłeś, a ja mam ryzykować życie, to będzie to oszustwo. Wolałbym, żebyśmy spotkawszy się na tamtym świecie, nie mieli do siebie pretensji. Z żuawem nie ma żartów.
– Historyczna! Otóż. Nie będę ci opowiadał o wielkiej schizmie. W tysiąc trzysta siedemdziesiątym siódmym roku papież Grzegorz IX postanawia opuścić Awinion, gdzie żył sobie przyjemnie, i udać się do Rzymu pod lichym pretekstem, którego nigdy nie zweryfikowano, że tam pochowano świętego Piotra. Na Lateranie nie da się mieszkać. Miasto popada w ruinę. Jest już tylko zgniłą i plugawą kloaką naszpikowaną mordowniami pełnymi zbójców, prostytutek i bandytów będących na garnuszku rzymskich książąt. Tam papież umiera w rozpaczy, czyli tak jak powinien umrzeć papież, który na łożu śmierci zdaje sobie sprawę ze stanu świata, i ta ponura wizja towarzyszyła śmierci dwustu pięćdziesięciu dziewięciu papieży, nie licząc antypapieży. Dwieście sześćdziesiątego też ten los by nie ominął, gdyby dano mu czas… Rzymscy książęta, z bronią w dłoni i na czele swych bandytów, narzucają wybór papieża włoskiego. To nieszczęsny Urban VI. Przerażony, wyrywa się z tej kloaki i ucieka do Tivoli, gdzie większość kardynałów, głównie francuskich, ogłasza jego wymuszony wybór nieważnym, a następnie wybiera, tym razem już swobodnie, kardynała Genewy, który przyjmuje imię Klemensa VII. Nadążasz? Klemens VII i jego kuria docierają do ich drogiego Awinionu i nie ma cienia wątpliwości, że papież awinioński jest jedynym prawowitym papieżem. Ten drugi zostaje w Rzymie jako więzień kanalii będącej marionetką w rękach książąt. Czterech papieży następuje po sobie w Rzymie, podczas gdy w Awinionie na tron Piotrowy wstępuje papież Benedykt XIII, znany jako Pedro de Luna. Następnie liczba papieży wzrasta z dwóch do trzech, utrwala się zamieszanie, którego szczegółów ci oszczędzę, wtrąca się polityka, a wraz z polityką pieniądze. Kardynałowie są sprzedajni. Trzej papieże wysyłają do siebie zabójców, próbują się nawzajem podkupić. Cudownie! Kiedy ludzie kłócą się o chrześcijaństwo niczym handlarze starzyzną, przynajmniej dowodzi to, że ono wciąż żyje… By położyć kres temu chaosowi, sobór w Konstancji wybiera niejakiego Marcina V – jednego spośród czterech! Pozostali papieże, sowicie opłaceni złotem, podporządkowują się wyborowi, poza jednym – Benedyktem XIII, niezrównanym, wielkim Pedrem de Luną. Spadkobierca papieży awiniońskich, jedyny prawowity następca świętego Piotra, nie zamierza paktować. Wypędzony z wszystkich królestw Europy, zamyka się w twierdzy Peniscola w Aragonii, na nadmorskiej, popękanej i chłostanej przez burze skale. Poszło za nim dwóch kardynałów, mniej lub bardziej do tego przymuszonych. Trzeci udał się w jego imieniu w góry – to Bernard Garnier. Papieża opuszczają ostatnie spośród jego diecezji. Jedyny prawowity papież nie jest już niczyim papieżem. Zwraca się więc ku morzu. Siedząc na skale w kolorze krwi, wymaże ze swego świata ludzi, którzy się go wyparli. Będzie odtąd żył wyłącznie w towarzystwie Boga i morskich fal, które go strzegą i mówią jego językiem. Nazwano go morskim papieżem. Śmierć została mu zadana w imię Boga. Został otruty przez swojego spowiednika. Ale oto Bernard Garnier spieszy ze swoich gór do Peniscoli! Zmusza pozostałych dwóch kardynałów do odbycia z nim konklawe. Biały dym. We trzech wybrali papieża Klemensa VIII, tchórza i zdrajcę. Przybywają wysłane przez rzymskiego papieża muły dźwigające skrzynie ze złotem. Klemens VIII abdykuje. Drugi z kardynałów ucieka. Wtedy Bernard Garnier, kardynał Rodez i Saint-Étienne, wezwawszy Boga, sam odbywa konklawe. Rankiem zwraca się do towarzyszącego mu braciszka: „Teraz ruszysz w świat. Opowiesz wszystkim, żeś widział i słyszał nowego papieża, że łamałeś z nim chleb. Będziesz świadczył niczym apostoł wśród pogan…”. Benedykt XIV, ostatni papież. Potężniejszy od wszystkich królów Ziemi, jak Chrystus obiecał Piotrowi. Sam. Wrócił w góry, nadal w rycerskich butach i zbroi, z uśmiechem żołnierza i ramionami oracza. Galopuje konno z mieczem w dłoni przez szczyty swej pokrytej lodowcem diecezji, w otoczeniu ostatnich swoich żołnierzy, żywiących się owocami jałowca i odzianych w zwierzęce skóry, ścigany przez wojska dwudziestu królów wysłanych za nim w pogoń przez papieża Rzymu. I gdy już, już zdaje im się, że go schwytali, on znika i nikt więcej o nim już nie słyszy. Nie wiadomo, co się z nim stało. Bernard Garnier, prawowity władca tego hrabstwa, człowiek, za którego można oddać życie, nie plamiąc honoru. Wchodzisz w to?
Byłem wyczerpany. Za dużo wina, za dużo galopady. Przysypiałem.
– Na dziś wystarczy – powiedział Fryderyk – jeszcze o tym pogadamy. Jutro wyślę list…
Wyjechałem na dwa tygodnie i ta historia wyleciała mi z głowy. Z Fryderykiem Puisantem nigdy nie było wiadomo, czy jego bzik jeszcze trwa, czy też zdążył przerzucić się na coś innego. Następnego dnia po moim powrocie, wczesnym rankiem zadzwonił telefon.
– Czy pan Justyn Meffre?
Głos był mi nieznany. Rozespany spytałem odruchowo:
– Kto mówi?
– Generał de Saunis. Będę się streszczał.
Oczyma duszy zobaczyłem mikrofon jego słuchawki owinięty w skarpetkę lub coś w tym rodzaju, bo zdeformowany głos brzmiał, jakby dochodził z daleka – zupełnie jak w kiepskiej powieści kryminalnej. Rozumiałem już, że właśnie w takich chwilach Fryderyk Puisant był najbardziej sobą, równocześnie stapiając się w jedno ze swoim bohaterem, niczym człowiek zmuszony, by się pokazać, a który nie czuje się dobrze w swoim starym ubraniu.
– Fryde…
Przerwał mi.
– Generale de Saunis, jeśli łaska. Rozmawiam z panem Justynem Meffre’em?
Czy z nim rozmawiał? Wreszcie się ocknąłem. Justyn Meffre, bez wątpienia. Ponadto Juliusz Roux i Oktawian Rey – Dupontowie, Dubois i Durandowie[6] hrabstwa Venaissin, tymczasowi rządcy papiescy, sygnatariusze Odezwy Ruchu dziewiętnastego stycznia… Już teraz mam się wcielić w rolę! O siódmej rano! Nieco później Fryderyk wyznał, że tej nocy w ogóle nie spał z podniecenia. To były jego ostatnie zwierzenia. Powiedział mi również, że przez całą noc się modlił – jak ci, którzy czuwali na modlitwie przed swoim pasowaniem na rycerza. Wierzyłem, że był do tego zdolny. Modlitwa to też gra. Podobnie jak Bóg. Dusza dobrze urodzona gra i zwycięża. Inne nudzą się i usychają z bezczynności…
Generał de Saunis grał w stylu wojownika z filmu klasy B. Musiałem się dostosować. Czego się nie robi dla przyjaciół…
– Justyn Meffre przy telefonie. Witam, panie generale. Co nowego?
– Pierwsza faza ukończona. Druga zaplanowana na tę noc. Briefingu mnie, na obiedzie. Czekam punktualnie o pierwszej.
Zjawiłem się z wybiciem zegara. Na maszcie dawnego konsulatu powiewała nowa flaga, rozpościerając nad równiną swoje kolory żółty i biały z widniejącą na ich tle papieską tiarą i złotymi kluczami – flaga papieża! Był to co najmniej dziwny sposób ukrywania spisku. Zwróciłem mu na to uwagę.
– Jesteś naprawdę naiwny, drogi Janie – odparł. – Wszyscy będą myśleli, że to flaga jakiejś spółki naftowej lub któregoś z hipermarketów, w stylu tych, które bez umiaru zaśmiecają nasze niebo swoimi urągliwymi i merkantylnymi barwami. Zresztą, powiedz mi, czy we Francji ktoś jeszcze w ogóle przywiązuje wagę do flagi, tej prawdziwej, narodowej, ojczyźnianej? Obecnie trzynastego lipca kraj Déroulède’a[7] zadowala się tym, że na drabiny wspinają się pracownicy banków i ciecie, aby następnego dnia banki i ministerstwa, wszystkie te kłębowiska żmij, były udekorowane zgodnie z prawem. To ostatnie, samotne i machinalne znaki dawno utraconej i mglistej pamięci tkwiące pośród pustyni fasad, okien i balkonów, dzwonnic i kopuł, frontonów i portali, na których próżno szukać najmniejszego, trójkolorowego symbolu. Obojętność jest tak powszechna, że nie znajdziesz już ani jednego studenta, który (co zdarzało się jeszcze kilka lat temu) zadałby sobie trud publicznego nasikania na flagę narodową, który to akt byłby przynajmniej oznaką jakiegoś zainteresowania, ani jednego sławnego pisarza, który zaryzykowałby oplucie flagi na kartach swej książki, bo to już zwyczajnie niemodne. Dziś, drogi Janie, naplucie na flagę Francji przestało być dla pisarza najkrótszą ścieżką do zdobycia Legii Honorowej. Widzisz, jak nisko upadliśmy? Dlatego papieska czy niepapieska, co kogo obchodzi moja flaga?
I faktycznie. Do czasu, gdy gruchnęła wieść o jego śmierci, nikt we wsi nie zapytał o flagę Fryderyka Puisanta…
– Jesteś bardzo poważny…
– Poważny? Chodź do mojego gabinetu. Teraz dopiero zaczną się sprawy poważne.
Na jego biurku chłodziła się w wiaderku pełnym lodu butelka szampana, a dookoła rozłożony był z tuzin różnych gazet.
– Twoje zdrowie, Justynie Meffre!
– Twoje zdrowie, generale!
– Za pomyślność papieskiego Venaissin!
Fryderyk zwykle potrzebował czasu, by się rozruszać. Był typem sowy i aż do wczesnego popołudnia ciągnął jeszcze za sobą niepokój towarzyszący przebudzeniu.
– To nie jest twój pierwszy kieliszek – powiedziałem nieufnie.
– Mylisz się. Oto pierwszy, który opróżniam, a oto drugi, który sobie nalewam. Nasz zamach się powiódł! Nie muszę już pić do lustra. Spójrz.
Wzmianka w „Le Point”, cała szpalta w„Valeurs Actuelles”, kolejna w „Les Echos”, cała (o dziwo) Odezwa wydrukowana w „Le Méridional-Vaucluse”oraz w „Le Dauphiné-Vaucluse”, opatrzone komentarzami ni przypiął, ni przyłatał, wśród których najzabawniejsza interpretacja znalazła się w trzecim dzienniku regionalnym, którego redaktor uroczyście i bez śladu humoru napiętnował „prowokację mającą na celu ośmieszenie pracowitych mieszkańców hrabstwa Venaissin oraz ich prawdziwych problemów socjalnych, związanych z zatrudnieniem, słusznymi żądaniami, demokratycznymi konsultacjami i marszem ku socjalizmowi…”. Cóż, chociaż jeden się nabrał…
– Sprawa dotarła do służb! – rzekł Fryderyk. – Mam dyskretnego informatora w tutejszym oddziale „Dauphiné Libéré”. Inspektorzy byli u nich trzy razy. Nie żartowali. Przesłuchali całą redakcję. Mer Carpentras jest wściekły. Paryż wydał rozkaz likwidacji siatki. Co o tym myślisz? Czyż to nie wspaniałe?
Wspaniałe? Trzy prowincjonalne piśmidła (w dodatku chodziło wyłącznie o publikacje na stronach poświęconych sprawom departamentalnym) i trzy paryskie tygodniki pragnęły jedynie rozerwać czytelników pod koniec politycznego i wakacyjnego sezonu ogórkowego. Wydania były sprzed dwóch tygodni, wszyscy już zdążyli o tym zapomnieć. A on, Fryderyk Puisant, pisarz uważający się za wypalonego (i pewnie taki był), cieszył się jak szalony, niczym nielubiany przez nikogo chłopiec, który wyobraża sobie, że wreszcie olśnił kolegów… Wspaniałe? Nie wierzyłem w to ani przez chwilę. Myliłem się…
– Co o tym myślę? – odparłem. – Że nie są zbyt bystrzy.
– Kolejny powód, by przejść do fazy drugiej operacji.
– Fazy drugiej? Jakiej fazy drugiej?
– Nie pamiętasz treści Odezwy? Utworzenie na granicach hrabstwa Venaissin lotnych patroli Papieskiej Żandarmerii Podziemnej wydających przepustki francuskim turystom. Od tej nocy poczynając.
– Papieskiej Żandarmerii Podziemnej?
– Ty i ja! Ubawimy się po pachy! Spójrz!
Otworzył szafę i wyjął z niej coś niesamowicie błyszczącego i połyskującego niczym zbroja, którą faktycznie było. Pełnym pożądania gestem rozłożył na kanapie hełm, napierśnik, zapinane na srebrne guzy nagolenniki, halabardę, pas i biodrową uprząż, kaftan z wąskimi rękawami i szerokie, bufiaste spodnie do kolan – te dwie sztuki odzieży uszyte z szerokich pasów tkaniny w kolorach purpurowym i szarym. Wszystko to składało się na słynny mundur Gwardii Szwajcarskiej zaprojektowany w tysiąc pięćset trzynastym roku przez Michała Anioła[8] dla papieża Juliusza II i nadal noszony przez gwardzistów chroniących papieża w Watykanie. Patrzyłem osłupiały.
– Gdzie znalazłeś to cudo?
– U projektanta kostiumów filmowych, po prostu. To jedyny egzemplarz. Będziesz musiał obejść się smakiem.
– A ty zamierzasz w tym stroju zatrzymywać samochody? W środku nocy? I liczysz na to, że ci będę towarzyszyć? Tym razem posunąłeś się za daleko. Nikt ci nie powiedział, że śmieszność zabija?
Tego pytania długo będę żałował… Spojrzał na mnie ze smutkiem.
– Śmieszność? Naprawdę?… Pójdziesz ze mną. Potrzebuję cię.
– Ale nie mam co na siebie włożyć!
To wytarte powiedzonko, które mi się wymknęło, sprawiło mu przyjemność. Obaj wybuchnęliśmy śmiechem. Odniosłem wrażenie, że po raz pierwszy od dawna śmiech Fryderyka Puisanta był prawdziwie wesoły. Poczułem się pewniej. I tym razem byłem w błędzie. Fryderyk już przeszedł na drugą stronę życia, gdzie rozumie się, że jest ono żartem, i można się już śmiać przez całą wieczność…
– No dobra – powiedziałem. – Pójdę z tobą. Ale w co mam się ubrać?
– Masz jakąś pelerynę lub coś w tym rodzaju? Ważne, żeby wyglądać romantycznie. Będziemy grać te role nocą, przy świetle księżyca.
– Mam wyjściową pelerynę ojca, ale podszewka jest czerwona. Do tego kapelusz z szerokim rondem od Cerrutiego, modny dwadzieścia lat temu. A ty, generale? Brak ci lojalności wobec towarzyszy. Ty, generał Żandarmerii Papieskiej, ździebko spokrewniony z żuawami, zakładasz mundur Gwardii Szwajcarskiej!
– Innego nie znalazłem, a ten wydał mi się stosowny. Kwestia reputacji. Szwajcarzy krzyżujący halabardy przed spiżową bramą na Placu Świętego Piotra i gwardziści w czapach z niedźwiedziego futra stojący na warcie przed Buckingham Palace to najsłynniejsi żołnierze świata, uwiecznieni na kartkach pocztowych i turystycznych ulotkach, fotografowani przez miliony ludzi. To żołnierze obdarzani szacunkiem, odziani w mundur bez skazy, którego nigdy nie splamiła pogarda, śmieszność czy politowanie sprawiające, że dziś w naszym kraju stan żołnierski jest jednym z najmniej znośnych i najtrudniej tolerowanych. Są jedynymi przedstawicielami swego gatunku, którzy przetrwali w zepsutej, ludowej wyobraźni, skąd wszyscy inni wojownicy zostali przepędzeni niczym pariasi. Spadochroniarze utrzymali się niecałe trzydzieści lat, gwiazda legionistów gaśnie, serca dziewcząt nie drżą już na widok marynarskiej czapki. Została tylko, mój Janie, nieśmiertelna Gwardia Szwajcarska. Widok takiego gwardzisty, wyłaniającego się nocą w świetle samochodowych reflektorów na wąskiej, leśnej drodze między Rasteau i Saint-Roman-de-Malegarde, i słowa tej mgliście znajomej postaci: „Kontrola Żandarmerii Papieskiej” zdziwią zapewne nocnego kierowcę, za to nas przeniosą w świat cudów. Sam zobaczysz. Przyjadę po ciebie o pierwszej w nocy…
Zaparkował pod moim oknem o umówionej godzinie, z gołą głową i w starym płaszczu przeciwdeszczowym narzuconym na wspaniały mundur autorstwa Michała Anioła. Hełm i białe rękawiczki położył na siedzeniu pasażera i z zaskoczeniem skonstatowałem, że wydało mi się to absolutnie naturalne. Na dachu znajdowała się przywiązana sznurkiem, pomalowana w żółte i białe pasy wędka.
– A to co takiego? – spytałem cicho.
– Dekoracja. Każda sytuacja nadzwyczajna to spektakl. Zatem potrzebna jest scenografia. To, co tu widzisz, to szlaban na papieskiej granicy. Lekki bambus, bezpieczny dla wszystkich. Zrobi piorunujące wrażenie. No dobra, wsiadaj!
Zwolnił hamulec i ruszył bezgłośnie, nie zapalając świateł. Ulica, przy której mieszkałem, opadała dosyć stromo ku Ouvèze, rzece, którą rzymscy żeglarze płynęli od Rodanu do Vaison, a która dziś jest już tylko wątłym strumyczkiem, wyschniętym na skutek osuszania źródeł, zdeformowanym przez żwirownie i zanieczyszczonym przez ścieki. Trudno uwierzyć, że w drodze ku Alpom Hannibal kąpał tu swoje słonie w cieniu klifów Rasteau. Tuż przed mostem Fryderyk włączył silnik i zapalił światła.
– Nie chciałem, by ktoś cię zauważył. Nikt nie powinien wiedzieć, że wychodziłeś gdzieś tej nocy. Jesteś świadkiem. Nie martw się.
– Nikt mnie nie rozpozna – powiedziałem.
Otuliłem się od stóp do głów peleryną, a kapelusz nacisnąłem na oczy.
– Wyglądasz doskonale – stwierdził. – Można by cię wziąć za postać z najgorszej spośród tragedii Hugo.
– Tragedii?
Nie odpowiedział.
Przejechaliśmy przez Rasteau. Wieś była pogrążona we śnie. Ulica wspinała się ku kościołowi, za którym zaczynała się wąska, asfaltowa droga, przy której stał drogowskaz: „Saint-Roman-de-M. przez góry”. Prowansalczycy mają skłonność do przesady. Owe „góry” były tylko niewielkim, lesistym masywem, którego najwyższy szczyt miał trzysta metrów, ale o wyglądzie wystarczająco dzikim i nieprzystępnym, by zasłużyć na taką promocję. Ostatni hulający tu rozbójnik uczczony został przez Giono[9] w jednym z jego opowiadań, którego akcję umieścił w tysiąc dziewięćset trzecim roku. Niewykluczone zresztą, że go wymyślił. Sześć lat temu widziałem na przełęczy obozujących Cyganów – dwa wozy, dzieciarnię siedzącą wokół ogniska, na którym grzał się czarny, okopcony kocioł, i mieszającą w nim, podśpiewującą kobietę w długiej spódnicy. Niewykluczone, że i ja wymyśliłem sobie to wspomnienie. Czas ucieka, a powstrzymać go może tylko wyobraźnia…
– Masz papierosy? – spytałem.
– Na tylnym siedzeniu.
Odwróciłem się. Obok teatralnej, rozłożonej na dwie części halabardy schowanej pod pledem, który lekko uniosłem, dostrzegłem jakąś broń, która w ciemnościach wydała mi się podobna do karabinu lub pistoletu maszynowego. Aż podskoczyłem.
– Masz broń! Tego już za wiele! Żuaw udaje się na dezercję. Odwieź mnie do domu.
– Głupi jesteś! To tylko zabawka. No, prawie. Mały sten. Relikt z czasów ruchu oporu. Znalazłem go na strychu – owinięty w szmaty. Nie mam nawet pojęcia, jak się go ładuje i z niego strzela. To tylko na postrach.
Odniosłem wrażenie, że improwizował. To nie było do niego podobne. Fryderyk Puisant, reżyser swoich fantasmagorii, niczego nie pozostawiał przypadkowi, jednak tym razem przypadek go zaskoczył – papierosy na tylnym siedzeniu… Machinalna odpowiedź. Scenariusz nie przewidywał, że odkryję jego pistolet.
– Fryderyku, co się z tobą dzieje? Przecież boisz się broni palnej…
Wzruszył ramionami.
– Och, to tylko taki pomysł… Nie martw się. Nie wyciągniemy go. Proszę, zostań ze mną. Kogut jeszcze trzy razy nie zapiał…
Uspokoiłem się. Sprzyjały temu czas i miejsce. Noc była piękna, spokojna, niemal upalna. Silnik samochodu pracował prawie bezszelestnie. Fryderyk był odprężony, prowadził łagodnie. Wąska droga wiła się nad doliną tarasów młodej winorośli. Promienie księżyca, niczym teatralne reflektory, oświetlały biały żwir winnic. Krajobraz przypominał azteckie stanowisko archeologiczne. W tym kraju, jak i gdzie indziej, człowiek świadomie masakruje pejzaż, ale niezależnie od jego woli, a nawet świadomości, pejzaż mści się, zmieniając swą naturę i nabierając nowego, nieoczekiwanego majestatu. Pod naporem buldożerów nienasyconych, zawłaszczających górę winogrodników, kształt doliny całkowicie się zmienił – pagórki zostały wyrównane, zbocza jakby pocięte brzytwą, naturalna harmonia przekształcona w geometryczne i uporządkowane kamienne piramidy prekolumbijskie wyglądające nocą jak pałace i świątynie. W połowie zbocza winnice się urywały i znów byliśmy w Prowansji, gdzie krętą i źle utrzymaną drogę obrasta wiciokrzew i żarnowiec, a nieco dalej dąbrowa i las sosnowy. Zbliżaliśmy się do szczytu wzgórza. Minęliśmy leżące poniżej opuszczone gospodarstwo, potem kolejne, zamieszkałe, lecz ciemne i zamknięte niczym oblegana twierdza, z której dochodziło jedynie dalekie poszczekiwanie psów. Poza tym nic – tylko las, cichy i pusty. Od Rasteau nie napotkaliśmy żywego ducha.
– Nie znajdziesz tu nikogo do kontrolowania – powiedziałem. – Spędzimy tu całą noc.
– Niekoniecznie. Spędziłem tam, na górze, trzy noce, obserwując stanowisko kontroli. Pierwszej nocy, między drugą a świtem pojawił się jeden samochód, drugiej nocy trzy, a trzeciej dwa. Średnio – dwa w odstępnie trzech kwadransów.
– To sporo czasu…
Otworzył schowek na rękawiczki i wskazał na srebrną piersiówkę.
– Oto dusza biwaku – powiedział. – Moja najlepsza szkocka, bez wody i lodu.
Podniosło mnie to na duchu. Cóż, będziemy się po prostu raczyli butelczyną, śniąc na jawie, aż Fryderykowi zrzednie mina, spojrzenie zrobi się ponure, a ja, tak jak w jego salonie, gdy wieczór stawał się nudny, poproszę: „Fryderyku, zagraj nam scenę z Gwardią Szwajcarską…”. Nasza przyjacielska rutyna…
Droga, ciągle jeszcze wiodąca przez las, zaczęła opadać ku dolinie Aigues i wiosce Saint-Roman, które stanowią północną granicę hrabstwa Venaissin. To właśnie tam widziałem moich Cyganów, w miejscu, gdzie szlachetny rozbójnik Giona ograbił swego ostatniego podróżnika.
– Jesteśmy na miejscu – powiedział Fryderyk.
Zaparkował samochód na polanie ukrytej za geometryczną kępą zielonych dębów. Tuż obok znajdowała się ścieżka wiodąca przez las w kierunku wschodnim. Fryderyk wskazał na nią gestem.
– W razie kłopotów rozdzielamy się. Ja stawiam czoła wrogom, jeśli się tacy pojawią, a ty uciekasz w te pędy. Ta ścieżka prowadzi prosto do Roaix, skąd niezauważony dotrzesz do siebie, idąc z biegiem Ouvèze…
Tę uwagę złożyłem na karb scenariusza spektaklu. Tymczasem, w świetle księżyca, wędrowny komediant Fryderyk Puisant wyjął ze swego wozu Tespisa wszystkie elementy dekoracji. Najpierw dwa lekkie kozły, na których oparł w poprzek drogi żółto-biały szlaban, pośrodku którego wisiała stara, żeglarska lampa oliwna. Potem dwie tablice przypominające te ustawiane na przejściach granicznych, na których starannie namalował, posłużywszy się szablonem, słowo „Stop” otoczone napisem mającym w tych okolicznościach czasu i miejsca wymiar iście magiczny: „Żandarmeria Papieska Hrabstwa Venaissin”. Tablice ustawił po obu stronach szlabanu w odległości około dwudziestu metrów od niego. Wreszcie, zdjąwszy płaszcz, dzięki czemu odmłodniał nagle o jakieś pięć wieków, włożył białe rękawiczki i hełm, chwycił halabardę i na rozstawionych nogach oraz z ręką na biodrze stanął za szlabanem zwrócony twarzą ku północy – w stronę Francji.
– Teraz mogą nadejść – oświadczył śmiertelnie poważnie z ruchem podbródka, który w prowincjonalnych teatrach sygnalizuje scenę zemsty – jestem gotowy! Jak wyglądam?
Noc zmienia nasze postrzeganie rzeczywistości. Byłem bliski wybuchnięcia śmiechem, ale gdy już czułem, że za chwilę się to stanie, nagle zalała mnie nieoczekiwana fala czystych emocji, które wycisnęły mi łzy z oczu. Nic tu się nie trzymało kupy – ani temat, ani tekst, gra aktora była szyta grubymi nićmi, brakowało mu tylko sztucznego nosa kapitana Fracasse’a[10], a mimo to ja, jedyny widz tego spektaklu, w niewytłumaczalny sposób zostałem porwany tchnieniem epopei.
– Fryderyku! – wykrztusiłem – Fryderyku… To jest…
– Groteskowe, nieprawdaż?
– Ależ skąd! Wspaniałe!
I tym razem naprawdę tak myślałem. Nigdy już się tego nie wyprę. Nie zapomnę tej lekcji. Nie ma już na świecie sprawy, której warto służyć, bo na końcu drogi, jaką podążają nieostrożni bohaterowie pchani przez porywy serca i honoru, czeka w najlepszym razie śmieszność i pogarda, a w najgorszym nienawiść lub obojętność, ale nigdy szacunek i współodczuwanie. Zatem jeśli się pragnie wędrówki na szczyty, gdzie nikt nam nie będzie towarzyszył i nikt nas nie zrozumie, równie dobrze można sobie wymyślić sprawę, która niczemu nie służy…
– Wspaniałe czy groteskowe – jeden pies – powiedział Fryderyk.
Wybawił nas z kłopotu, wybuchając śmiechem. Tym samym wesołym śmiechem, którym śmiał się rano u siebie. Znów poczułem ulgę.
Porzucając stanowisko za papieskim szlabanem, dołączył do mnie na polanie, gdzie usiedliśmy ramię przy ramieniu oparci o pień drzewa i niczym dwaj dobrze wychowani kumple przekazywaliśmy sobie kubek hojnie napełniany ze srebrnej piersiówki najlepszą, irlandzką whisky. Antrakt w garderobie aktora… Patrzyliśmy na siebie ze zdziwieniem – on w mundurze szwajcarskiego gwardzisty, ja w kostiumie weneckiego spiskowca.
– Ależ wyglądamy! – powiedział. – Twoje zdrowie!
– I twoje!
Opróżniony kubek znów się napełnił. Noc stała się jaśniejsza, w czym wydatnie pomagała krążąca w żyłach whisky. Oto byliśmy dwoma wiecznymi strażnikami spokojnie pilnującymi bram do nicości. Droga była całkiem pusta. Przenieśliśmy się na inną planetę.
– Nasze zdrowie! – powiedział.
– Yyy… – odparłem. – I zdrowie Bernarda Garniera!
– Bernarda Garniera? Na Boga! Czy w tym wszystkim w ogóle chodzi o niego…
Dwa lub trzy razy daleki odgłos silnika kazał nam pospieszyć na nasze stanowiska. Fryderyk, w całej swej wspaniałości, trzymając w obu rękach halabardę, stał za szlabanem w postawie celowo przypominającej krzyż. Ja, otulony czarną peleryną i w naciśniętym na oczy kapeluszu, kryłem się na polanie, w półmroku zlewając się z drzewami, tak że można było pomyśleć, iż stoi tam cały szwadron. Obaj mieliśmy żołądki ściśnięte tremą – jak zwykle bywa na próbie generalnej, gdy kurtyna idzie w górę. Jednak za każdym razem był to fałszywy alarm, bo noc w oszukańczy sposób niesie dźwięki bardzo daleko. W miarę jak rósł nasz niepokój, obniżał się poziom płynu w srebrnej piersiówce. Około trzeciej nad ranem od strony Francji nadszedł narastający dźwięk silnika i tym razem nie było już wątpliwości. Samochód minął Saint-Roman i jechał naszą drogą.
– Zostaw to mnie! – powiedział Fryderyk. – Nie wtrącaj się. Pozostań na miejscu. Tak żeby cię widzieli, ale to wszystko.
po dźwięku silnika rozpoznałem citroëna 2CV. Maleństwo. Młody człowiek lub rolnik… Spoza ostatniego zakrętu wydostał się snop światła i trafił prosto we Fryderyka i jego scenografię – lśniący hełm, błyszczącą halabardę, fosforyzujące w ciemności żółte pasy szlabanu. Po raz kolejny mruknąłem pod nosem: „Wspaniale!”. Akt pierwszy, scena pierwsza, noc, las, cisza, na scenie samotny strażnik Gwardii Papieskiej…
– Stać! – krzyknął Fryderyk jasnym głosem.
Samochód posłusznie się zatrzymał. Dostrzegłem dwie wystraszone twarze – chłopaka i dziewczyny. Chłopak siedział za kierownicą i z wrażenia zgasił silnik. Oparłszy halabardę o szlaban tak, by tworzyła coś w rodzaju kozłów hiszpańskich[11], Fryderyk przeskoczył swoje zasieki i najnaturalniej w świecie podszedł do drzwiczek citroëna, przykładając dłoń do daszka hełmu w regulaminowym i bardzo służbistym salucie. Usłyszałem przerażony głos chłopaka.
– Proszę pana, proszę nie robić krzywdy mojej przyjaciółce…
Musieli wracać z jakiegoś przyjęcia lub wesela. W naszych pięknych czasach prasa najczęściej rozpisuje się albo o napadach na staruszków, albo o pijackich gwałtach, zatem to właśnie musiało biednemu dzieciakowi przyjść do głowy. Fryderyk zignorował jego błaganie i ciągnął służbistym tonem:
– Żandarmeria Papieska. Dobry wieczór panu, dobry wieczór, panienko. Są państwo na granicy hrabstwa Venaissin. Paszporty poproszę.
– Paszporty? Nie mamy paszportów!
– To niedobrze – ciągnął Fryderyk niewzruszenie. – Potrzebuję państwa paszportów, by wbić do nich wizę.
W samochodzie wszczął się ruch. Młody człowiek rozpaczliwie przetrząsał kieszenie, dziewczyna grzebała w torebce.
– Mam dowód osobisty! – powiedziała głosem, w którym dało się wyczuć triumf pomieszany z ulgą, jak u obywatela, któremu udało się w prawniczym sporze znaleźć stosowną replikę.
Fryderyk udał wahanie, drapiąc się po karku, niczym żandarm poczciwina rozdarty między regulaminem a porywami dobrego serca.
– A pan? Ma pan swój dowód?
Chłopak nie miał żadnego dokumentu poza dowodem rejestracyjnym samochodu. Zapadła cisza. Żandarm próbował uciszyć swoje skrupuły, co nie było łatwe i wywoływało wzburzenie pod papieskim hełmem.
– W porządku – powiedział w końcu. – Tym razem musi wystarczyć. Kogo my tu mamy…
Z kieszeni zaprojektowanego przez Michała Anioła munduru wyjął notes i ołówek.
– Zacznijmy od panienki. Nazwisko: Verdet… Imię: Zofia Geraldyna… Wiek: Osiemnaście lat… Zamieszkała…
To było cudowne. Grał doskonale i z wyczuciem, tak że obojgu, teraz już spokojnym dzieciakom, wydawało się zupełnie naturalne, iż o trzeciej nad ranem między Saint-Roman-de-Malearde i Rasteau wbijano im do dokumentów wizę wjazdową do hrabstwa Venaissin.
Fryderyk podniósł szlaban.
– Wszystko w porządku. Żandarmeria Papieska życzy państwu miłego pobytu w naszym kraju.
A ponieważ chłopak wciąż jeszcze nie całkiem doszedł do siebie, dorzucił:
– Silnik uruchamia się kluczykiem.
Dziewczyna powiedziała:
– Dziękujemy panu.
I zobaczyliśmy, jak jej piękne ramię wychyla się w pożegnalnym geście przez okno oddalającego się samochodu.
– Czy dzisiejsze dziewczęta wierzą jeszcze w bajki? – spytałem. Szlaban opadł, a my wróciliśmy pod drzewo i pociągnęliśmy solidnie z piersiówki, jak czyni każda szanująca się straż – papieska czy inna – gdy minie niebezpieczeństwo.
– Nie rozumiesz – odparł Fryderyk. – Ta dziewczyna nie wierzy w żadne cuda. Po pierwszym zaskoczeniu to, co przeżyła, wydało jej się całkiem normalne. A ponieważ jest grzeczna, podziękowała, że wyszła bez szwanku ze spotkania z dziwnie ustępliwym urzędnikiem napotkanym w banalnej sytuacji administracyjnego przymusu, będącej wszak chlebem powszednim w takich miejscach jak posterunek policji, urząd skarbowy, urząd pracy, zakład ubezpieczeń społecznych i tym podobne. Na to właśnie stawiałem. I miałem rację. Istnieją precedensy. Pamiętam słynną, nocną kontrolę w Paryżu, w styczniu tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego drugiego, której ówczesna prasa nie potraktowała z należnym humorem i uwagą. Miała ona miejsce w Lasku Bulońskim, przy alei Longchamp. Na dwa miesiące przez oczekiwanym podpisaniem Porozumienia w Evian[12] sekcja psychologiczna Organizacji Tajnej Armii Metro[13] chciała odegrać wielki finał. Było ich czterech i nigdy nie poznano ich imion. Przebrani za niemieckich żandarmów Feldpolizei z tysiąc dziewięćset czterdziestego – hełmy, buty z cholewami, latarki w garści i regulaminowe, dyndające na łańcuchu blachy – przez godzinę, od trzeciej do czwartej nad ranem, zatrzymywali przejeżdżające samochody, a było ich na tej drodze całkiem sporo, mówi się, że około setki, które ustawiały się w kolejce po obu stronach szlabanu. Żandarmi szczekali: „Papieren!”, z wielkim przekonaniem i ostrym jak nóż, niemieckim akcentem godnym tych zabawnych filmów wojennych, w których głupi, ograniczony Szwab zapędzany jest w kozi róg przez sprytnego i dzielnego Francuza. Teraz, w styczniu sześćdziesiątego drugiego, w kozi róg zapędzona została setka francuskich kierowców, którzy w nigdy nieutraconym i zawsze będącym pod ręką odruchu warunkowym wyciągali swoje Papieren i wręczali je czterem żandarmom. Niektórzy tłumaczyli się w łamanej niemiecczyźnie, powołując się na chorą matkę, która czeka na przedmieściu, lub na awarię samochodu, która zatrzymała ich w Paryżu – klasyczne wymówki stosowane podczas godziny policyjnej. Żandarmi pozwolili sobie nawet otworzyć kilka bagażników, a jeden z tych zielonych muszkieterów, szczęśliwym zbiegiem okoliczności znalazłszy tam szynkę, oskarżycielsko wskazał palcem na nieszczęsnego kierowcę i wrzasnął: „Czarny rynek! Rozstrzelać!”. Na tym historia się kończy. Powiadają, że był tam Nimier[14]. Nigdy tego nie potwierdził, zresztą zmarł zaraz potem… Coś ci powiem, drogi Janie. Kontrola, pisana wielką literą, jest dla naszych rodaków czymś zwyczajnym. To ciepełko, tchórzliwe poczucie bezpieczeństwa, posłuszeństwo wspieranego i wdzięczność poddanego. Czy przyjdą tu Chińczycy, Niemcy wschodni, Sowieci, Algierczycy, plemię Bantu czy Amerykanie, straż miejska czy spadochroniarze, staną na alei Longchamp czy na drodze do Rasteau i w dowolnym języku wrzasną „dokumenty!”, dowolnym tonem i spod dowolnego hełmu, zobaczysz, jak nasi poczciwi Francuzi w te pędy się temu podporządkują, zachwyceni, że znaleźli się w dobrze znanej sytuacji.
– Fryderyku, nie sądzisz, że lekko przesadzasz?
– Jasne. Zawsze tak jest, gdy w końcu mówię to, co myślę. Ale to zdarzało mi się rzadko i już mi się nie zdarzy, bądź spokojny. Patrz! Mamy gościa… Zaraz sprawdzimy moją teorię. Teraz rozegram sprawę na wyższych obrotach.
Zajęliśmy nasze stanowiska, by odegrać akt drugi.
Zbliżający się samochód był dostawczakiem należącym do rolnika, który – jak wyjaśnił – jechał ze swoim algierskim robotnikiem dostarczyć melony na targ dworcowy w Carpentras.
– O tej porze! – powiedział Fryderyk surowo. – To czysta kpina!
Z tą niezwykle profesjonalną miną Fryderyk Puisant był imponujący. Jego okrzyk „Stać! Żandarmeria Papieska!” jasno dał do zrozumienia, że sprawa jest poważna, i zdusił w zarodku celną replikę, która zamarła na ustach rolnika, gdy dotarło do niego, że człowiek w zbroi nie wygląda na kogoś, kto ma ochotę żartować. Nie zdziwiłem się więc, gdy usłyszałem, jak odpowiada pokornie:
– Chcieliśmy być pierwsi. Inaczej trzeba czekać w długiej kolejce i cały ranek zmarnowany.
– Wszyscy tak mówią. No dobra. Ma pan licencję na import?
– Licencję na imp…?
– Właśnie! Wjeżdża pan na teren Państwa Papieskiego z towarem pochodzącym z Francji.
– Jeżdżę tędy co tydzień. Po raz pierwszy mi się zdarza, że… Nie wiedziałem, że trzeba…
Biedaczyna całkowicie stracił rezon. Jego algierski robotnik wcisnął się w kąt samochodu, zwinięty w kłębek, z chustą owiniętą wokół twarzy, jakby chciał się usunąć ze sceny, która przypominała mu inne, podobne, ale tym razem go nie dotyczyła. Na każdego przychodzi pora. Prowansalscy hodowcy winorośli i warzyw są już tylko samotnymi kolonistami pośród morza cudzoziemskiej siły roboczej.
– Ma pan obowiązek wiedzieć! – przerwał Fryderyk. – Czyta pan gazety? Zna pan nasz Ruch?
– Nie zajmuję się polityką. Nic mnie to nie obchodzi!
Żałosna wymówka czasów chaosu. Poczciwi ludzie używają jej zawsze i wszędzie, kiedy rozpętuje się burza. Poglądy i przekonania zawarowane są dla czasów pokoju, gdy wrzuca się głos do urny, anonimowo zajmując stanowisko… Zobaczyłem, że Fryderyk wzrusza ramionami.
– Dość tego… Obejrzyjmy pańskie melony. Kto mi zagwarantuje, że to faktycznie melony? Proszę otworzyć tylne drzwi.
–Ahmed! Otwieraj! – rozkazał rolnik.
Postać w turbanie milczała i z przerażenia zapadła się w sobie, tak że stała się niemal niewidoczna – ot, tłumoczek ubrań porzuconych na siedzeniu. Koloniści zawsze w końcu zostawali zdradzeni.
– Proszę otworzyć – powtórzył Fryderyk.
Chłopina z rezygnacją podreptał na tył samochodu. Pokazał ładunek. Fryderyka zupełnie to nie bawiło i przyglądając się tej scenie z cienia, w którym się kryłem, poczułem niepokój, prawie smutek.
– Dobrze, to wystarczy! – powiedział Fryderyk, podnosząc szlaban. – Niech się pan wynosi!
Po raz trzeci usiedliśmy pod naszym drzewem, opróżniając do końca piersiówkę, podczas gdy dostawczak odjeżdżał ze zgrzytaniem źle utrzymanego sprzęgła. Wreszcie zapadła cisza. Spojrzeliśmy na siebie zmieszani, bez zadowolenia. Była czwarta nad ranem.
– Sam widzisz! – powiedział Fryderyk. – I nawet nie było to zabawne…
Oparł głowę na rękach i przez dłuższą chwilę milczał ponuro. Puisant w jednym ze swych kiepskich nastrojów. Nie mogłem już nawet poprosić: „Fryderyku, zagraj mi scenę z Gwardią Szwajcarską…”. Powiedział już wszystko, co miał do powiedzenia.
– Może pójdziemy spać? – zaproponowałem, znużony czekaniem na decyzję, której najwyraźniej nie zamierzał podjąć.
– Jeszcze nie.
– Nie ma już nic do picia.
– Tym gorzej.
To było do niego niepodobne. Kolejny znak, którego nie zrozumiałem. Powinienem był zabrać go stamtąd siłą.
– Przed świtem nikt już się nie pojawi – powiedziałem. – Jeśli ktoś nas tu zobaczy za dnia w tym stroju, to jak to będzie wyglądało? Nie będzie już weneckiego spiskowca ani szwajcarskiego gwardzisty, tylko dwóch głupków, nie ma zmiłuj. Miałeś swoje dwa samochody. Twoja statystyka więcej nie przewiduje. Wracajmy.
– Przyjedzie jeszcze trzeci.
– Niech ci będzie. Daję ci kwadrans. Potem zostawiam cię i wracam na piechotę. Liczę się z opinią mojej wioski.
– Cicho! Słuchaj. Jedzie…
Akt trzeci, ostatni… Bo to był teatr. Przeznaczenie jest tylko teatrem. Dlatego miliardy niemądrych ludzi bez niego się obywają i kompletnie nic nie rozumieją.
Samochód zatrzymał się zaraz za zakrętem, trzydzieści metrów od opuszczonego szlabanu, tuż przed śmieszną tablicą „Żandarmeria Papieska”. Silnik był włączony, ruchome reflektory zapalały na leśnym sklepieniu sceny sztuczne, niebieskawe refleksy niczym operowe błyskawice. Wyskoczyło z niego czterech mężczyzn. W rękach mieli karabiny maszynowe. Piąty trzymał w ręku silną, elektryczną latarkę, którą skierował na leśne poszycie. Przywarłem do ziemi. Usłyszałem, jak Fryderyk otwiera drzwi swojego samochodu i czołga się do mnie. Halabardę zamienił na stena.
– Ścieżka! – szepnął mi do ucha. – Czas na twoją ucieczkę!
– Fryderyku! Nie wygłu…
Ugryzłem się w język. Miałem wybór pomiędzy szorstkością a poufałością. Nigdy bym sobie nie wybaczył, gdybym dokończył.
Zobaczyłem, jak Fryderyk podczołguje się do drogi, potem wstaje wyprostowany i spokojnie zajmuje miejsce za szlabanem, z hełmem, zbroją i kaftanem Michała Anioła zalanymi światłem reflektorów estafetki[15]. Spod łokcia wystawała mu śmieszna spluwa, której niby miał nie używać, a teraz wyraźnie usłyszałem kliknięcie towarzyszące ładowaniu broni.
– Stać! – krzyknął – Żandarmeria Papieska! Wasze wtargnięcie jest aktem wojny. Wycofajcie się!
Naprzeciwko ujrzałem pięć mundurów khaki i usłyszałem szczęk żelaza. Nagle poznałem zakończenie tej sztuki, nim scena została zagrana. Wszystkie znaki, których wcześniej nie rozpoznałem, teraz objawiły mi się z całą jasnością, ale muszę wyznać, że w żadnym momencie nie miałem zamiaru interweniować. Byłoby to tak samo niestosowne jak przerwać wobec pełnej widowni Ryszardowi III, Hamletowi czy umierającemu Cyranowi.
– Rzuć broń! – krzyknął podoficer. – Nazwisko! Podejdź z rękami do góry…
– Generał de Saunis, dowódca Żandarmerii Papieskiej hrabstwa Venaissin! Wycofajcie się! Pierwsze ostrzeżenie!
Zobaczyłem, jak francuscy żandarmi powoli się zbliżają, trzeba przyznać, dosyć śmiało jak na ludzi przywykłych do potyczek z chuliganami i włóczęgami. Kwestia okoliczności, zapewne… Doskonale odgrywali role, które powierzył im Fryderyk, nie rozumiejąc jednak, że tę dziwną bitwę on, Fryderyk Puisant, toczył sam ze sobą…
– Drugie ostrzeżenie! – oświadczył.
– Czyś pan zwariował?! – wrzaśnięto z naprzeciwka.
– Ależ nie! Nie zwariował – mruknąłem niespodziewanie dla samego siebie, wciąż leżąc plackiem przy ścieżce.
– Trzecie ostrzeżenie… Ognia!
Sten wypluł z siebie krótką serię, która zmieszała się z odpowiedzią wyplutą z innej paszczy. Żaden z francuskich żandarmów nie został trafiony. Ani jeden rykoszet nie odbił się od karoserii estafetki, bo – wiem to dobrze – Fryderyk celowo strzelał zbyt nisko. Ci z przeciwka nie chybili. Cóż innego mogli zrobić? Zobaczyłem, jak w świetle reflektorów papieski Szwajcar powoli osuwa się na kolana i upada na drogę, a jego hełm toczy się z metalicznym brzękiem i znika w przydrożnym rowie niczym nikomu niepotrzebny rekwizyt, czyli to, czym właśnie się stał. Nad ciałem natychmiast pochyliło się pięć sylwetek.
– Nie żyje – powiedziała jedna z nich, stwierdzając oczywisty fakt.
– Ale chryja… – powiedziała druga.
– Nosze! – zarządziła trzecia.
Autor zniknął, aktorzy ról drugoplanowych odzyskali wolność. Zdana na ich inspirację sztuka dobiegała końca. Równie dobrze można już opuścić kurtynę…
– Fryderyku – szepnąłem – odegraj „Mogiłę szwajcarskiego gwardzisty”… Może uda się stworzyć nieco sztuczne epitafium zawierające słowa zupełnie niestosowne wobec okoliczności tak tragicznych i umarłego ciała bliskiego przyjaciela. Trzeba wam wiedzieć, że pisarze, ci niepoprawni twórcy słów, przekładają na nie to, co ich dotyka osobiście. Czy wspominałem, że sam jestem pisarzem? Łzy pojawiły się nieco później – noc dobiegała kresu, a ja, przez nikogo niezauważony, pomaszerowałem, szlochając, przez lasy do Roaix.
O siódmej rano wśliznąłem się do swojego domu, nie napotkawszy po drodze żywej duszy. O wpół do dziesiątej, gdy próbowałem odzyskać nieco smaku życia przy pomocy kubka czarnej, mocnej kawy, listonosz wsunął przez szparę pod drzwiami kopertę, która upadła na płytki kuchennej podłogi ze znajomym dźwiękiem, na który czekałem każdego ranka, bo bardzo lubię ten zwyczaj listonosza. Rzuciłem na nią okiem. Na kopercie widniało dobrze mi znane pismo i pieczątka urzędu pocztowego sąsiedniej wsi z wczorajszą datą.
Oto co napisał Fryderyk:
Drogi Janie,
nie miałem czasu się z Tobą pożegnać tej nocy. Zresztą, między nami to zbędne. Spotkamy się ponownie w raju złączonych w jedno południowców i Żandarmów Papieskich.
Nie rozmawiaj z dziennikarzami. Nie odpowiadaj na żadne pytania na mój temat. Jeśli będą Cię pytać, powiedz po prostu, że nie znałeś mnie zbyt dobrze i nie masz nic do dodania do faktów.
A później, proszę, napisz o tym opowiadanie na pociechę dobrym ludziom, jeśli tacy się jeszcze znajdą.
Fryderyk
Szczęście sprzyjało Fryderykowi – trasa listonosza dopasowała się idealnie do woli reżysera. Anonimowy list, który wcześniej wysłał do oddziału żandarmerii Vaison-la-Romaine, dotarł na czas. Autora nigdy nie zidentyfikowano.
Śledztwo w tej sprawie poprowadzono byle jak i szybko umorzono. Nikogo to nie zainteresowało. Prasa właściwie pozostała obojętna. W tym czasie Francuzi patrzyli już inaczej na bieg rzeczy. Wielu zwyczajnie oślepło.
Jaki stąd wniosek? Nasuwa mi się tylko jeden, który dotyczy wyłącznie mnie samego. Ja, Jan Raspail, francuski pisarz i przyjaciel Fryderyka Puisanta, też na pewno nie umrę we własnym łóżku.
Jean Raspail
tłum. Beata Biały