JAK IDEALISTA HENRYK SIENKIEWICZ PRÓBUJE ZROZUMIEĆ LUDZI
„Jaka głupia ta nasza epoka! Człowiek się rozdwaja: wszystko, co w nim lepsze, chowa i zatyka gdzieś w kąty, a staje się jakąś małpą, czy pajacem, i to gorzkim pajacem,
a w dodatku często nieszczerym. Więcej wmawiać w siebie marność życia, niż ją odczuwać — Jakie to dziwne!”
Będąc dojrzałym mężczyzną, popularny i podziwiany literat, autor epickiej „Trylogii”, zabrał się za pisanie powieści obyczajowej. „Rodzina Połanieckich”, bo o niej właśnie jest mowa, daje obraz społeczeństwa tamtych czasów takim, jakim widział je autor; obserwujemy szeroki przekrój ludzi o różnych światopoglądach i charakterach, a wśród nich obrazy wręcz archetypiczne – idealną żonę, profesora wizjonera, pragmatycznego kupca, romantycznego artystę, próżną kokietkę, beznadziejnego dekadenta… Ich osobowości, sposoby myślenia, motywacje, idee są zgłębiane z ogromnym wdziękiem, nieskażone zbytecznym, arbitralnym osądem narratora.
Pisarz kontra rzeczywistość, czyli o utracie złudzeń
Spomiędzy kart powieści wyłaniają się ideały i marzenia samego autora, zaprawione goryczą zderzenia z daleką od nich rzeczywistością, z którą przyszło mu się mierzyć podczas pisania tego dzieła. Obserwacje często wydają się bardzo trafne, opisy natury ludzkiej i zjawisk społecznych – plastyczne i mądre, pełne realizmu. Czasem jednak brak w tym wszystkim konsekwencji i sam autor wydaje się w tych kwestiach zagubiony. Dobitnie świadczy o tym fakt, że na jednej rzeczywistej osobie wzorował dwie postaci z powieści o skrajnie różnych charakterach. Jego perspektywa zmieniała się w czasie powstawania tego dzieła; tym bardziej uderza więc rozbrajająca szczerość, z jaką szuka sensu i próbuje nie tracić wiary w ludzi. Pisząc tę powieść, Sienkiewicz prywatnie przeżywał być może największy zawód w swoim życiu.
Henryk Sienkiewicz należał do ludzi o odważnych, jednoznacznych sądach, widzących dobro w świecie, wpatrzonych w ideały, szukających prawdy. Wydaje się, że jego pierwsza żona, Maria Szetkiewicz, należała do tego samego gatunku – z jej pamiętników wyłania się kobieta silna i mądra, ambitna i wymagająca od siebie. Z ich krótkiego, bo trwającego tylko 4 lata, ale szczęśliwego małżeństwa, przerwanego przedwczesną śmiercią chorowitej Marii, pozostały Sienkiewiczowi dobre wspomnienia, poczucie misji i dwójka dzieci. Uczucia ojcowskie i potrzeba ustatkowania, założenia własnego gniazda, o których pisze z takim zapałem w „Rodzinie Połanieckich”, nie są mu zatem obce.
Żeniąc się ponownie po 8 latach z 27 lat młodszą Marynuszką Romanowską, nie podejrzewał nawet, że mogą stanowić tak niedobraną parę. Przekonany był, że „wybranka jego serca” jest aniołem, podobnym do bohaterek jego powieści. Wybranka – czy rzeczywiście to on ją wybrał? A może wskazano mu ją jako jedyny słuszny obiekt, na który powinien skierować swoje westchnienia? Ideał, o który powinien walczyć, jedyna kobieta godna wielkiego człowieka, za jakiego uznali go już współcześni? Wiele na to wskazuje, choć takie bezrefleksyjne poddanie się zewnętrznym sugestiom świadczy o jakiejś naiwności romantycznego artysty, zapatrzonego jak w obrazek w kobietę, której tak naprawdę wcale nie znał, a uznał za wcielenie swoich ideałów.
Swoje wyobrażenia na temat Marynuszki przelał na papier, czyniąc ją pierwowzorem Maryni Połanieckiej – żony idealnej, pełnej „cnót niewieścich” – uroczej, pracowitej, skromnej, kochającej z bezgranicznym oddaniem, przebaczającej, wszystko w swoim życiu traktującej w kategorii „służby Bożej”. Pisarz pomylił się co do swojej wybranki! To jednak nie skłoniło go do zweryfikowania cech tej bohaterki, zamiast tego wplótł do fabuły jej alter ego – kobietę uchodzącą za ideał, ale w rzeczywistości pustą i bezmyślną, nie zdolną do miłości, która łamie serce i życie zapatrzonego w nią i stawiającego ją na piedestał artysty. To wszystko pokazuje pewne jego nieprzystosowanie i niespełnione oczekiwania względem świata i ludzi.
Ta historia miłosna nie potoczyła się najszczęśliwiej, raczej dosyć żałośnie. Nie nadałaby się na żaden poemat ani główny temat powieści, ale w sam raz na jeden z pobocznych wątków „Rodziny Połanieckich”. Teściowa z manią wielkościową zabiegająca o mariaż wychowanki z popularnym artystą, dającemu podsunąć sobie śliczną lalkę bez specjalnie rozwiniętej samoświadomości. Lalka, nauczona skupienia tylko na sobie, nie poznała jeszcze, czym jest zakochanie, nie zdaje sobie również sprawy, że może mieć swoje zdanie w kwestii wyboru partnera na całe życie. Wszystko przebiega zatem książkowo do momentu, w którym lalka odkrywa, w co się wplątała i że wcale tego nie chciała… W książce prowadzi to do zdrady, próby samobójczej, skandalu. W życiu Sienkiewicza – przede wszystkim do skandalu, a konkretniej odejścia oblubienicy od oblubieńca po 6 tygodniach i stwierdzeniu nieważności małżeństwa, w którym, podobno, on spotkał się z całkowitą jałowością jej uczuć. Oczerniany był następnie przez zawiedzioną obrotem spraw teściową i pozostawiony na pastwę opinii publicznej.
Choć nie sposób nie odczuć żalu literata, na kartach książki okazuje zrozumienie bezwolnej dziewczynie, która dopiero po zakończeniu sprawy widzi, jak bardzo skrzywdziła zakochanego w niej mężczyznę. Nic nie zwalnia nas z myślenia, jednak główną winowajczynią całej tej porażki w relacji Sienkiewicza pozostaje teściowa. Na tym jednak nie koniec. Świadomie, czy nie, w osobie artysty z książki przyznaje się on do ogromnego zaślepienia i ostatecznie nie można powiedzieć, żeby był on bez winy. Zamiast poznać kobietę z krwi i kości, która stała przed nim, uczynił ją bożyszczem i pokochał swoje wyobrażenie o niej. Naiwnie wpakował ją w obrazek idealnej kochanki i żony, nie domyślając się, że za ładną buzią znajduje się osobowość złożona i pełna wad, jak u każdego człowieka. Dopóki nie poznamy i nie zaakceptujemy wad drugiej osoby, nie ma mowy o dojrzałej miłości.
O stałości i o zmianach
Większość bohaterów jest już ludźmi dojrzałymi, w znaczeniu - ukształtowanymi. Każda z tych postaci jest jakby furtką do innego świata – a raczej tego samego świata, ale widzianego innymi oczami. U niektórych brak dynamiki, która popychałaby ich do zmian, ale dzięki temu stanowią dobry punkt odniesienia dla pozostałych. Sam Stach Połaniecki jest postacią w fazie intensywnego rozwoju, odkrywającą swoją tożsamość, potrzeby, cele, szukającą sensu życia. Stara się w każdej sprawie wyrobić swoje własne stanowisko, wypracować właściwy sposób postępowania i każde nowe odkrycie, jasno określone definicje i wartości dają mu ogrom satysfakcji. Dąży właśnie do takiego stanu, w którym każda sytuacja, zamiast go dziwić, spowoduje odpowiednie reakcje i zachowania właściwe tej osobie jaką się stał. Jego buta daje mu w kość – przez brak pokory popełnia błędy, które uważa za właściwe ludziom o niskich popędach i chwiejnej moralności, a nie takiemu wysoce rozwiniętemu rozumnemu człowiekowi, jak on. Bardzo ceni sobie swój rozum i jasny pogląd na wszystko!
„Rozum to jest latarka, którą sobie musi świecić i cnota i dobroć i serce — inaczej mogą sobie porozbijać nosy, a co gorzej, porozbijać nosy drugim”
– stwierdził kiedyś. Zbyt pewny był jednak tej swojej latarki, która nie zawsze działa tak dobrze jak potrzeba i do tego bywa, że uwzględnia tylko jeden punkt widzenia. Kiedy na koniec powieści stwierdza, że najgorsze już za nim i teraz w życiu powinno być już łatwiej, można się uśmiechnąć – oj, ciekawe, jak długo będzie trwało to złudzenie! Jak potoczyłyby się dalsze losy rodziny Połanieckich? Czy fundament ich miłości jest rzeczywiście tak solidny? Czy stoi pewnie na dwóch filarach ich dobrej woli? Na jednostronnym poświęceniu Maryni ten gmach może się przecież nie utrzymać… Może rację miał ich przyjaciel Bukacki, gdy mówił:
„To mi brzydziło małżeństwo i miłość, że to zawsze z jednej strony wyzysk, z drugiej ofiara. Taki Połaniecki — dobry człowiek, ale cóż? Ona ma tyle samo rozumu, tyle samo charakteru — tylko więcej kocha, więc im się życie ułoży tak: że on będzie słońcem, będzie łaskawie świecił, łaskawie grzał, uważał ją za swoją własność, za planetkę, która się powinna koło niego kręcić. To się już wszystko dziś zaznacza… Ona już weszła w Jego sferę. Jest w nim jakaś pewność siebie, która mnie gniewa. On będzie miał ją — i resztę, ona tylko jego — bez reszty. On się będzie pozwalał kochać, uważając ze swojej strony kochanie jako swoją cnotę, dobroć i łaskę, ona będzie kochała, uważając swoją miłość za szczęście i obowiązek…”
Czy w relacji, w której od samego początku popełniono tak wiele błędów – różnego rodzaju zdrad, przemilczeń, egoizmu ze strony Stacha – może być już „z górki”? Połaniecki jest pełen dobrej woli w tamtym momencie, ale ten brak pokory może go znowu zgubić…
Znak czasów
Inną osobą, która się zmienia, jest dekadent i melancholik Bukacki, szczycący się pozą pokazującą, że nic na świecie go nie zajmuje, żadnej sprawie nie powierzyłby serca. Jego przemiana trwa tyle, co przelot motyla – wymusza ją widmo śmierci. Spowiedź, w której nazywa siebie pszczołą, co obrabowała własny ul, jest momentem przejmującym i obrazującym rozterki, z którymi borykali się ludzie końca wieku. Pokazuje ogromny ból istnienia, dla którego niezobowiązująca poza jest zwykłym mechanizmem obronnym.
„Że poddawszy sobie paliwa, biorę życie ze strony humorystycznej, to naśladuję w tem chorego, który leży na tym boku, na którym mu leżeć najdogodniej. Tak mi najdogodniej, a że pozycya jest sztuczna, zgadzam się; każda inna jednak byłaby dokuczliwsza. I oto przedmiot wyczerpany.”
Bukacki przygnieciony śmiertelną chorobą przyznaje, czego się lęka – pustki, nicości. Nie boi się śmierci, choć zakłada, że, gdy ona nadejdzie, to on stanie się częścią tej nicości. Upatruje w tym wybawienia od odczuwania i myślenia. Póki żyje jednak, pozbawiony wiary w cokolwiek trwałego, sięgającego nieskończoności, odczuwa udrękę ciągłego obcowania z pustką.
Naokoło mnie jest ogromna nicość, której się boję i którą zarzucam takiemi oto gratami, jakie widzisz w tym pokoju, żeby się mniej bać. Nie lękać się śmierci, to co innego, bo się po śmierci nie czuje, ani myśli. Wtedy ja będę stanowił także cząstkę nicości, ale czuć ją, żyjąc, uświadamiać ją, zdawać sobie z niej sprawę, dalibóg, nie może być nic podlejszego.
To ciężar ponad siły wrażliwego człowieka, nie mającego oparcia w wierze. Bukacki jednak kurczowo trzyma się życia, a o samobójstwie tylko wspomina przy każdej okazji twierdząc, że już dawno powinien się na nie zdobyć. Widmo śmierci przepełnia go żalem i popycha do rachunku sumienia – to oznacza, że gdzieś tam w środku tli się jeszcze iskierka nadziei, że nie ma racji, że jego rozum spłatał mu figla i sprowadził na manowce…
Sylwetka Bukackiego jest chyba najbliższą wielu dzisiejszych odbiorców, którzy jednak, niestety, z niewielkim prawdopodobieństwem sięgną po taką lekturę. Z roku na rok rośnie liczba osób dotkniętych depresją i podejmujących próby samobójcze, szczególnie uderzające są doniesienia dotyczące osób nieletnich. Chcielibyśmy, aby dzieci były bezpieczne, tymczasem zagrożenia rodzą się w ich głowach już w tak młodym wieku. Z tymi problemami dorośli bardzo często nie potrafią im pomóc, bo sami zmagają się z kryzysami egzystencjalnymi, tylko lepiej się z tym tuszują. W końcu jest to jedna z cech dorosłości – znajduje się pozycję, w której mniej boli i zmienia temat, żyje się dalej. Mamy zresztą do dyspozycji tyle dystraktorów w naszej codzienności, że to rozpaczliwe wołanie duszy przerażonej nicością można zagłuszać naprawdę długo. A kiedy już dłużej nie można – no, cóż, wtedy zwykle nie wygląda to już najlepiej. Czujemy, że czegoś nam brak, więc próbujemy zapełnić go czymkolwiek, co znajdziemy pod ręką. Ale to studnia bez dna dla rzeczy światowych – nie zapełni jej błyskotliwa kariera, zdrowy styl życia, nałóg, seriale, social media ani bogate życie towarzyskie. Szukamy Absolutu, źródeł istnienia, szukamy celu i nieskończoności. Bez tego umieramy od środka.
Szukając dogmatu
W przeciwieństwie do Bukackiego oraz bohatera wcześniejszej powieści Sienkiewicza „Bez dogmatu” (bardziej zresztą docenionej przez krytyków, choć dziś chyba mniej pamiętanej) – Stach Połaniecki nie zadowala się upadkiem na dno rozpaczy i ma w sobie tyle energii życiowej, aby szukać czegoś bardziej budującego, co doprowadzi go dokądś, zamiast niszczyć. Mimo nastrojów epoki, które dotykają również jego, wierzy, że życie ma sens i że potrzeba go odkryć. Odpowiedzi znajduje w przykładzie życia i w postawie własnej żony. Widząc jak niezmącony spokój, pewne kroki stawiane na ścieżce wiary, ofiarność i oddanie „służbie Bożej” czynią z niej najlepszą osobę, jaką znał, postanowił szukać oparcia tam, gdzie ona. Towarzyszymy mu więc na drodze przemiany z dekadenta w pragmatycznego utylitarystę, chcącego przysłużyć się społeczeństwu i wykorzystać życie, jakie mu dano, a następnie w gorliwego katolika. Jego wybory podejmowane są rozumem – spośród różnych ścieżek wybiera tą, za którą najwięcej przemawia i która ostatecznie najwięcej ma do zaoferowania. Tą, która skłania do lepszego życia doczesnego. Odkrywa przy tym postawę dobrego chrześcijanina, odkrywa modlitwę i liturgię. Znane i cenione są w środowisku tradycji katolickiej jego refleksje:
„Jakim musiałbym być głupcem i pyszałkiem, gdybym wobec tej potrzeby wiary i tego poczucia Boga miał szukać jakich swoich własnych form czci i miłości, zamiast przyjąć te, które Marynia nazywa „służbą bożą,” i które muszą być jednak najlepsze, skoro świat żyje w nich od blisko dwóch tysięcy lat. Z jednej strony tradycya tysięcy lat, życie Bóg wie ilu pokoleń, Bóg wie ilu społeczeństw, którym było i jest w tych formach dobrze, powaga Bóg wie ilu głów, które uważają je za jedyne — z drugiej strony kto taki? — Ja! wspólnik Domu komisowego pod firmą Bigiel i Połaniecki! — i ja miałbym mieć pretensyę, że wymyślę coś lepszego, w co się Pan Bóg lepiej pomieści? Toż trzebaby chyba być durniem! Ja przecie jestem z sobą szczery człowiek i nie zniósłbym, gdyby mi przychodziło od czasu do czasu na myśl, że jednak jestem kiep. A do tego, tak wierzyła moja matka i tak wierzy moja żona — a nie widziałem w nikim więcej spokoju, jak w nich.”
Rozumiem, dlaczego książka ta nie spotkała się z uznaniem krytyków, za to od tak długiego czasu pokrzepia serca czytelników z krwi i kości, mierzących się ze swoimi małymi i wielkimi problemami. Sienkiewicz obnaża zbyt dużo swoich prawdziwych myśli i ideałów. Ma czytelnikom do przekazania coś ważnego, a to zawsze stawia autora w trudnej sytuacji, wystawia go na atak. Krytycy wolą książki bogate formą, a nie treścią; stawiające pytania, ale bez odpowiedzi – a tutaj, eh, dogmat za dogmatem. Realna wiara i próba poradzenia sobie z rzeczywistością, zamiast poddania się i wycofania z życia na rzecz eleganckiej pozy. Osobiście, choć nie lubię, gdy poglądy autora są zbyt ewidentne, to jednak bardziej potrzebuję słuchać tych, co mają coś do powiedzenia, niż tych, co mówią dlatego, że są w tym dobrzy. „Rodzinę Połanieckich” uważam za wartościowe, formacyjne dzieło, w którym jest piękno i mądrość, mające potencjał kształtowania czytelników i wzbudzające w nich potrzebę dążenia do ideału, a to jest przecież bezcenne.